Bez kategorii

Villa del Pino – Toskania, Italia

Z perspektywy talerza cały świat wyglądał zupełnie inaczej. Zwłaszcza że ten talerz znajdował się w niewielkiej, otoczonej winnicami trattorii leżącej raptem 7 minut jazdy od Castellina in Chianti. A że jeszcze po przeciwnej stronie stolika siedziała piękna dziewczyna…

Zbliżające się szuranie stóp zwiastowało, że krzątający się między stolikami, chudy jak szczapa staruszek w końcu ruszył w naszą stronę by przyjąć zamówienie. Wcale go nie poganialiśmy. Miał przecież sporo roboty, bo restauracja zapełniała się coraz bardziej i każdy z kilkunastu stolików był już zajęty. Ale czemu się dziwić, skoro nadeszła święta w Italii godzina południowego posiłku i okoliczni farmerzy licznie zjechali ze swoich pól by posilić się przed czekającą ich dalszą pracą. Winobranie miało się zacząć lada chwila, co nawet dla takiego laika jak ja stało się jasne gdy tylko ujrzałem dojrzałe, wiszące na krzakach kiście owoców. Aż pękały od rozsadzającego je od wewnątrz słodkiego soku. Zaczął się ten okres w roku, gdy w winnicach miało być jeszcze więcej niż zwykle roboty i farmerzy od świtu do późnego wieczora tkwili na polach, a chwila wytchnienia przy lunchu była jedną z niewielu przerw w ciągu dnia. Patrzyłem jak wchodzili do wnętrza trattorii prostując przygarbione od ciągłego schylania plecy, po czym rozsiadali się z westchnieniem ulgi i z uwagą zaczynali studia nad dzisiejszym menu rozpisanym na czarnej, stojącej przy kontuarze tablicy. 


Szuranie ustało, więc przełknąłem szybko ostatni kęs umoczonej w oliwie bułki i pomny zgorszenia, jakie odmalowało się na spalonej słońcem i pomarszczonej niczym orzech włoski twarzy naszego gospodarza, gdy chwilę wcześniej zamówiłem do picia Colę, ostrożnie zacząłem przedstawiać nasz wybór na dzisiejsze buongustaio. Tym razem wypadłem chyba nie najgorzej, bo skrzywił usta w grymasie mającym chyba przypominać uśmiech, szeleszcząc coś na kształt „delizioso”. W każdym razie chciałem myśleć, że właśnie to powiedział. Teraz nie pozostawało nic innego jak czekać aż krzątająca się w kuchni potężna gospodyni przygotuje nasze zamówienie. Wrześniowa Toskania… Było przepięknie.

Leniwie odwróciłem głowę i poprzez porośnięta winogronami pergolę zerknąłem na parking. Pełny był pozostawionych bez ładu i składu  różnego rodzaju furgonetek o mniej lub bardziej zdezelowanym wyglądzie. Parkowanie tradycyjnie zaczynało się tu od wyszukania namiastki cienia i próby upchnięcia swojego wehikułu na spłatku nieoświetlonej ziemi. Ci, którzy przyjechali później i nie załapali się na taki rarytas pozostawiali swoje auta gdzie popadnie, w ramach zemsty skutecznie blokując przejazd. Jako że dziś byliśmy jednymi z pierwszych gości (cóż znaczy doświadczenie!) nasza uśmiechnięta Pięćsetka w dobrych czterdziestu procentach kryła się w cieniu wysokiej pinii. Podobało mi się to autko. Mimo że nie odrapane, ani nie skonsumowane przez rdzę jak otaczające je Fiaty Fiorino, Strada czy dostawcze Piaggio, pasowało do tego towarzystwa idealnie. Było tak włoskie jak cała okolica.

Generalnie to nie lubię małych samochodów, a ten nasz swoimi gabarytami przypominał pojazd stworzony dla mieszkańców Szuflandii. No może tych po bardzo małym łyczku Kingsajzu. I tak miałem szczęście że nie trafił mi się jego pierwowzór. Ten z 1957 roku, z dwucylindrowym silniczkiem o mocy 15 KM. I wnętrzem do którego pewnie dał bym radę jakoś się zmieścić… po odpiłowaniu sobie nóg i głowy. I jeszcze lewej ręki, by jakoś domknąć drzwi. To jednak było nowe wcielenie pięćsetki, wariacja na temat dawnego modelu. Dobrze pamiętałem chwilę sprzed paru dni, gdy po odsunięciu maksymalnie fotela, wsunąłem się za kierownicę i… jak niepyszny musiałem odszczekać wszystko, co dotychczas mówiłem o Cinquecento. Roberto Giolito i Frank Stephenson jakoś tak nagięli fizykę, że udało im się znaleźć za kółkiem dość miejsca dla 190 centymetrowego gościa. A przecież zachowali przy tym styl i urodę poprzednika.

Chwała Fiatowi, że do projektu wziął międzynarodowy zespół. Bo każda nacja (mimo że to podobno stereotyp i głupota) ma jakiś zespół cech, które pozwalają im jedne rzeczy robić wspaniale, podczas gdy inne masakrycznie zepsuć. Weźmy na przykład Włochów – królów stylistyki. Kto nie zna takich marek jak Bertone, ItalDesign Giugiaro, Pininfarina,  Zagato, I.DE.A… A przecież w Italii mają jeszcze wiele mniejszych studio, takich jak Carozzeria Castagna, Fioravanti czy Castriota Design. Nic więc dziwnego, że do projektowania nowej pięćsetki niezbędny był ktoś z włoskim DNA. Z drugiej jednak strony ci sami Włosi w zakresie jakości i funkcjonalności projektów potrafią mieć pewne… hmmm… problemy. A ponieważ tego projektu postanowili nie schrzanić, do pomocy wzięli Amerykanina. Człowieka z kraju gdzie funkcjonalność i wygoda stoją zawsze na pierwszym miejscu. Nawet jeśli mówimy o muszli klozetowej czy suszarce do włosów. Szkoda tylko, że do zespołu nie dokooptowali jeszcze Szweda albo Niemca, który byłby odpowiedzialnym za jakość. Ale widać zabrakło funduszy.

Niemniej to, co osiągnęli budziło mój podziw od chwili, gdy ujrzałem pierwsze ujęcia pokazanego w Genewie w 2004 roku konceptu Trepiuno. A potem była magiczna noc z 4 na 5 lipca 2007 roku w Turynie, gdy podczas wielkiej gali z pełną pompą zaprezentowano finalny produkt. To była bomba! Po latach stylistycznych potworków a’la Multipla włoski koncern znów wspiął się na wyżyny.
A przecież reinkarnacja hitu z przeszłości nie zawsze się udaje. Starczy wspomnieć wysiłki Volkswagena przy próbach stworzenia kolejnych generacji Garbusa. Biedni Niemcy schrzanili to dwukrotnie, w 1997 a potem 2011 roku. Podparli się mocno Golfem, przez co może pojazd był i funkcjonalny, ale przecież nie to jest najważniejsze w pojazdach bazujących na nostalgii. Chyba że chodziło o bardziej odległe wspomnienia, bo zaprezentowany prototyp na myśl od razu przywodził inny kultowy pojazd niemieckiej młodzieży, którym ta rozbijała się po całej Europie w pierwszej połowie lat ’40 XX wieku. PzKpfw IV. Zobaczywszy efekt swej pracy projektanci w odruchu rozpaczy dodali mu rzutem na taśmę wazonik. Hmmm… Nic dziwnego że J. Mays skończył w lodówce (został szefem designu w Whirpoolu) a Peter Schreyer w Korei.

– Scusa – dobiegający z boku melodyjny głos wyrwał mnie z zamyślenia. To jedna z córek gospodarzy pojawiła się z kolejnymi z zamówionych przez nas dań. Po prosciuto con melone i bruschettcie przyszedł czas na secondo piatto. Na lądującym przede mną talerzu pachniały cudownie scaloppine e fungi da gnocchi. Cienkie plastry eskalopków nieśmiało zerkały na mnie spod gęstego grzybowego sosu powodując nagły wzrost aktywności ślinianek. Ze współczuciem zerknąłem na talerz Edysi. Zupełnie nie mogłem zrozumieć czemu mając w jadłospisie tak wspaniałe danie zamówiła zwyczajny makaron. To znaczy spaghetti al dente, aglio, olio e peperoncino. Po włosku brzmiało to znacznie lepiej. Przez chwilę zastanawiałem się czy na pewno podołam całej porcji mając na uwadze apetyt na stojące w lodówce tiramisu. A potem odgoniłem od siebie myśl o ograniczonej pojemności żołądka i wziąłem się do pracy.

Z pełnymi brzuchami powoli ruszyliśmy w kierunku auta. Do Zezowatego mieliśmy żabi skok, więc nie było się co spieszyć. Khmm, do Zezowatego, czyli do winnicy Val delle Corti, której właściciel, Roberto nieszczęśliwym zrządzeniem losu miał bardzo panoramiczny wzrok. Uwielbialiśmy to miejsce. Jak każde w Italii miało swoją historię…
Tu zaczynała się ona w 1974 roku, gdy Giorgio Bianchi, ojciec Roberto postanowił spełnić swoje wielkie marzenie. Wraz z żoną Eli opuścili bezpieczny Mediolan, by w Radda zakupić starą, zrujnowaną farmę. Remont i odbudowa ciągnęły się latami. Bo jednocześnie trzeba było zadbać o rekultywację i obsadzenie od dawna zaniedbanych winnic, produkować wino oraz zapewnić wikt i opierunek rodzinie. I na wszystko znaleźć finanse. Nie było lekko, więc choć Giorgio miał Lamborghini, to był to używany ciągnik, a nie szpanerska wyścigówka. W rodzinnym albumie Bianchich nadal tkwi czarno-biała fotografia dumnego właściciela na jego siodełku. Po latach nauki, pracy i starań winnice w końcu zaczęły przynosić owoce godne przystąpienia do apelacji Chianti Classico, a szczęśliwym zrządzeniem losu światowa turystyka winna w końcu odkryła Toskanię. Val delle Corti nie tylko pojawiła się na mapie Strada del Vino zwanej Szlakiem Czarnego Koguta, ale też wreszcie pewniej stanęła na nogi. Gdy w końcu wyrosły wśród winnic Roberto przejął prowadzenie businessu po ojcu, zapoczątkowując kolejną rodzinną dynastię sprawy naprawdę szły już bardzo dobrze. Choć tego żaden szanujący się rolnik nigdy przecież nie przyzna…
W naszej domowej piwniczce ciągle mieliśmy jeszcze kilka ich butelek z 2007 roku, ale zapas bardzo stopniał i należało go koniecznie uzupełnić. Co prawda miałem pewne wątpliwości co do możliwości Pięćsetki w tym zakresie, ale nie doceniłem determinacji Edyty. Była przekonana że skoro mieliśmy właściwie zupełnie pustą tylną kanapę (bo leżała tam tylko jedna duża walizka), praktycznie wolny bagażnik (pomijając dwa plecaczki, co przy 185 litrach pojemności wypełniało go po mojemu w ¾) i jeszcze trochę miejsca z przodu, pod nogami, to upchnięcie w aucie co najmniej połowy zeszłorocznej produkcji winnicy nie powinien stanowić problemu.

Obładowani ruszyliśmy w dalszą drogę. Mały, siedemdziesięciokonny silniczek dawał jakoś radę. Zresztą dokąd mieliśmy się spieszyć? Do dzisiejszego celu, Villi del Pino mieliśmy zaledwie 27 kilometrów. Lepiej było delektować się otaczającym nas krajobrazem i piękną, słoneczną pogodą. Nie dojeżdżając do San Gimignano zjechaliśmy z SP36 na szutrowe dróżki, i unosząc za sobą kłęby pyłu ruszyliśmy ku szwajcarskiej oazie w sercu Italii. Wspomniałem już, że każde miejsce we Włoszech (a już na pewno w Toskanii) ma swoją historię? Tą napisał szwajcarski prawnik.

Szczupły, siwowłosy mężczyzna ubrany z trochę przesadną jak na mój gust starannością z przejęciem oprowadzał nas po swoim hotelu opowiadając swoje dzieje. Pnąc się przez lata po kolejnych szczeblach korporacyjnej drabiny pochodzący z włoskiego kantonu Carlo obejmował coraz to wyższe stanowiska pracując w Zurychu, Nowym Jorku a potem Londynie. Jego życie wypełniały plany, zebrania, targety i loty przez Atlantyk na niecierpiące zwłoki spotkania. Cóż z tego że w klasie business, skoro w otoczeniu wykresów i koniecznych do przeczytania raportów?
Dalszego ciągu łatwo się domyśleć – w końcu miał dość. Historia jak z „Dobrego Roku” Petera Mayle’a. Tylko że finał miał miejsce w Toskanii, a nie w Prowansji. No i niestety nigdzie nie widziałem Marion Cotillard. Ponad dwa lata zajęło Carlowi wyszukanie optymalnego jego zdaniem domu. Ważna była nie tylko sama casa, którą zamierzał przerobić na pensjonat, ale i jej położenie, oraz cała okolica. Pewna była tylko jedna kwestia – to miała być Toskania. Na szczęście odpowiednia poduszka finansowa która zgromadził przez lata powodowała, że nie musiał się spieszyć. Miał swoje plany i nie chciał popełnić błędu nieprzemyślanym działaniem. W końcu był bankierem. A oni nie słyną z impulsywności.


Trzeba przyznać że to, co w końcu znalazł było pierwszorzędne. Z położonej na szczycie wzgórza willi widać było rozległe winnice z równymi szeregami krzewów. A na zachodzie lekko rozmyte w nagrzanym, falującym powietrzu wysokie, średniowieczne wieże obronne San Gimignano.
Tyle że trzeba było mieć nielichą wyobraźnię by w znajdującym  się w opłakanym stanie obiekcie dostrzec odpowiedni potencjał. Ruina wymagała kolejnych dwóch lat niezbędnych do przeprowadzenia gruntownego remontu połączonego z przebudową. Ale ostateczny efekt był przedni. Piękna, klasyczna bryła budynku otoczona wysmukłymi świeczkami cyprysów wspaniale komponowała się z okolicą. Z porządkiem ascetycznie urządzonego ogrodu kontrastowały barokowe wnętrza, pełne poduszek i materiałowych obić. Przywodzące na myśl muzealne sale XVIII wiecznych pałaców, i jak dla mnie trochę zbyt pluszowe.
Choć nam w popołudniowym upale najbardziej pasował wypełniony chłodną wodą basen. Musiałem spędzić w nim dłuższą chwilę, nim byłem gotów zacząć myśleć o wieczornej kolacji w którejś z trattorii San Gimignano.

  

 

Znów byliśmy w drodze. Komfortowo, bo dla dwóch osób (i ich wszędzie poutykanych butelek Chianti) 500’tka była zupełnie wystarczająca. Oczywiście pod warunkiem ze nigdzie się nie spieszyli. Ale to nam akurat odpowiadało. Co prawa dla mieszkańców San Gimignano pomysł wypadu do Sant’Antimo i łącząca się z tym koniczność pokonania 90 kilometrów był równie absurdalny co deklaracja wyprawy na Księżyc, ale wiecznie uśmiechnięci włosi takie dziwaczne zachowania cudzoziemców (czyli osób mieszkających dalej niż w promieniu 20 kilometrów od ich domu) zwykli zbywać wzruszeniem ramion. A nam możliwość niespiesznego przemierzania Toskanii jej co bardziej bocznymi drużkami bardzo odpowiadała. Litrowy silniczek mruczał cichutko rad że nie gonimy go do nadmiernego wysiłku, twarde początkowo zawieszenie zmiękło pod ciężarem wina, a cel był na tyle odległy, że na razie nie musiałem martwić się koniecznością wychodzenia z autka na lejący się z nieba skwar.
Benedyktyńskie (przynajmniej na początku) opactwo nie było przypadkowym wyborem. Jego korzenie sięgały 352 roku, choć i wcześniej ziemia nie leżała tam przecież odłogiem, o czym świadczyły odkryte przez archeologów ruiny rzymskiej willi. Ale i dalsza historia opactwa była ciekawa. W 770 roku w miejscu dotychczasowego kościoła Longobardowie zlecili budowę klasztoru benedyktynów. Ponoć 11 lat później wracający z Rzymu Karol Wielki odwiedził to miejsce i odcisnął swą pieczęć w fundamentach budowli. Mając takie wsparcie (choć brak na nie historycznego potwierdzenia) ubodzy braciszkowie nie ustawali w ascezie. Po 300 latach ich majątek obejmował liczne zamki, folwarki, wsie i młyny. A także całe Montalcino. Rozrost klasztornego imperium zahamowały dopiero działania Sieny, która nie mogąc powiększyć swego terytorium w kierunku północnym (gdzie dominowała jeszcze potężniejsza Florencja) postanowiła bliżej przyjrzeć się mnichom. No i przyjrzeli się… Na średniowieczną modłę.
Słuchałbym dalej opowiadanej przez Edysię historii gdyby nie zbliżanie się świętej godziny. I ja, i mój żołądek zdążyliśmy się już do niej przyzwyczaić. A nawet polubić. Nie było wyjścia, średniowiecze, mnisi i rycerze, zdrady i pakty, miłości i romanse musiały poczekać. Teraz najważniejsze stało się jedzenie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *