
Trasa Transfogaraska – Rumunia
Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Szeroka piaszczysta ścieżka, szumiący na kamieniach potok z przerzuconymi nad nim drewnianymi, wiszącymi mostkami, bezchmurne niebo i stojące w zenicie słońce. Potem, gdy droga przeszła w wąską, kamienną półkę poprowadzoną kilkanaście metrów nad dnem wąwozu, a do zachowania równowagi konieczne było trzymanie się biegnącego wzdłuż szlaku łańcucha zrobiło się nawet ciekawie. Tylko że po dotarciu do końca wąwozu Tudra trzeba było jeszcze wrócić. Ale przecież nie tą samą drogą, co nie? Zamiast więc ruszyć po swoich śladach zaczęliśmy wspinaczkę na górujące nad nami szczyty. Ponad 300 metrów w pionie, wąziutkim, górskim trailem, w lejącym się z nieba żarze. Dawno nie dostałem tak w kość. Każdy krok zdawał się wyzwaniem ponad siły, a z 6 litrów zabranej na drogę wody nie zostało zupełnie nic. Do tej pory zachodzę w głowę, skąd Ola i Hela wzięły siły na kończący maraton zjazd najdłuższą w Rumunii, 600 metrową tyrolką. Bo ja już chciałem tylko pić. W końcu, po trzeciej puszce Coli dotarło do mnie że dochodziła dopiero 16’ta, otaczający mnie mrok nie był efektem zachodu słońca, i trzeba było ruszać dalej. Ku słynnej Transfogaraskiej.

Pół baku paliwa później doszedłem do siebie już na tyle, by zauważyć po lewej stronie drogi knajpę. Położona przy rondzie wyznaczającym północny kraniec drogi 7C Alexandru Royal wyglądała niczego sobie. A w chwilę później, po zerknięciu w menu i odnalezieniu cibora de fasole spodobała mi się jeszcze bardziej. Niby zupę fasolową jadłem już trzeci dzień z rzędu, wywołując tym pewną konsternację u moich towarzyszek podróży, ale cóż mogłem poradzić na to, że była po prostu pyszna? Tym razem też się nie zawiodłem. Ba, stojące przede mną danie określił bym mianem wybitnego. I tylko w niewielkim stopniu wpływ na moją opinię miały głód i zmęczenie. Wyobraźcie sobie podaną w chrupiącym chlebie gęstą, gorącą mieszaninę fasoli, boczku i pomidorów, marchwi, papryki i kopru, wszystko przyprawione pieprzem, tymiankiem i Bóg wie czym tam jeszcze. Teraz, po obiado-kolacji pozostało nam już tylko ostatnie 10 kilometrów do noclegu w Pensiunea Flora.
Osiem minut jazdy i przez szeroko otwarta bramę wjechaliśmy na parking. Już pierwsze wrażenie było niezwykle obiecujące. Stojące przy wjeździe obłędne, ciemnozielone Porsche Panamera GTS choć najmocniejsze w towarzystwie wizualnie zdominowane zostało przez zaparkowane obok sześciocylindrowe, niebieskie BMW M3 (F80) i kłującego w oczy wściekłą żółcią Renault Megane RS (IV). Przy tej trójce nasza Honda wyglądała niczym Rowan Atkinson obok Bruce’a Willysa. Na szczęście nie tylko ona, bo Focus, dwa Golfy i Hyundai, wszystkie w mocno grzecznych specyfikacjach wcale nie były w lepszej sytuacji. Nie, żeby Civic był jakimś nudnym samochodem. Wręcz przeciwnie. Przecież Honda zawsze miała w ofercie ciekawe, angażujące modele. A jej najpopularniejszy model, Civic przez wszystkie kolejne generacje był zwartym, kompaktowym i dobrze się prowadzącym autem. No może z wyłączeniem siódmego wcielenia, równie ciekawego co dziewiętnastowieczne romansidła. Ale to właśnie dzięki temu możliwe było przestawienie wskazówki emocji na drugi biegun tarczy i w ósmej generacji pokazanie UFO. Chyba największy hit w klasie kompaktów. A potem nadeszła kolej na Mark IX.

Na kanwie sukcesu poprzednika jej stworzenie musiało być nie lada problemem. Mogłem tylko próbować sobie wyobrazić jak przebiegało spotkanie w centrali koncernu, w tokijskiej dzielnicy Minato. Zebranie poświęcone wytycznym dotyczącym konstruowania nowego auta zaczął pewnie Główny-Konstruktor-San. Wiedząc jak ciężkie brzemię spadło na jego barki potoczył gniewnym spojrzeniem po zebranych na sali inżynierach, projektantach i designerach, odczekał moment i w końcu ukłoniwszy się lekko zagaił.
– 改善するもの (co usprawnimy w nasz nowe auto?)
Przez moment panowała cisza. W końcu, nie mogąc już znieść przedłużającego się milczenia, z swojego krzesła uniósł się Główny-Stylista-San. Ukłonił się nisko i niepewnym głosem zaczął.
– 多分見る (może wygląd?) – było to tak odkrywcze, że znów zapadła cisza. Wszystkie głowy z nabożną czcią wpatrywały się w prowadzącego spotkanie.
– ナンセンスの人々は恋人のように見える (bzdura! Wygląd ludzie kochać!) – warknął po chwili zastanowienia zirytowany Główny-Konstruktor-San. W tej materii na pewno miał rację.
– 何かを減らすことができる (może coś pomniejszyć?) – to Główny-Inżynier-San włączył się do rozmowy. Doskonale wiedział, że to co najlepiej wychodzi Japończykom, to pomniejszanie wszystkiego. Tranzystor, Walkman czy własne winy z czasów II Wojny Światowej.
– 愚かではない (mmmm… nie głupie) – świadom wagi historii Główny-Konstruktor-San zamyślił się głęboko. Cisza była tak wielka, że słychać było wodę kapiącą z klimatyzatora na zewnątrz budynku.
– 貧しいヨーロッパと大アメリカ人 (źle! Europa i Amerykanie być duże! Chcieć duże auto!). – Nie wyglądał na zadowolonego.
– 多分車の部分を減らす (może pomniejszyć tylko kawałek auto?) – idąc z odsieczą szefowi nieśmiało wtrącił Pomocnik-Inżyniera-San.
– どのような作品 (jaki kawałek?) – wciąż trochę rozdrażniony Główny-Konstruktor-San wydawał się jednak zaintrygowany.
– 私は知らない… (nie wiedzieć…) – mocno zakłopotany Pomocnik-Inżyniera-San skłonił się aż do podłogi, jednocześnie oczami wyobraźni widząc rytualny nóż do harakiri, którym niechybnie będzie musiał dziś wieczorem pokroić swój brzuch w efekcie tak głupiej i nieprzemyślanej odzywki.
– 私たちができることを最小化する (pomniejszyć co się może) – niespodziewane słowa stojącego najniżej w hierarchii Specjalisty-Od-Kół-San odsunęły wizję rytualnego samobójstwa na chwilę na bok.
– 提案するもの (co ty proponować?) – Główny-Konstruktor-San nachylił się w jego stronę, a kropelki śliny lecące z kącików jego ust zbryzgały siedzących najbliżej managerów.
– スペアホイール. 私はそれを減らしているそのない (koło zapasowe. Ja zmniejszyć tak, jego nie być widać) – trzęsący się ze strachu Specjalista-Od-Kół-San otworzył zaciśniętą pięść pokazując pustą dłoń.
– およそ (ooooo…) – Główny-Konstruktor-San z uznaniem pokiwał głową – それは良い方向だ. 我々はそれを行う (to być dobra kierunek. My tak robić).
Poszczególne zespoły wzięły się do pracy zgodnie z wypracowanymi na spotkaniu wytycznymi. Nie zawsze były to pomysły sensowne, ale nie można im zarzucić, że były nieprzemyślane. Ten naród nawet nad największą głupotą najpierw długo debatuje, a potem z samozaparciem godnym lepszej sprawy konsekwentnie wprowadza ją w życie. W miarę upływu czasu pojawiały się więc kolejne pomysły. W końcu było ich już tyle, że nowa odsłona Civica była gotowa do rynkowego debiutu. I zgodnie z opinia Roda Stewarta (tą o żonach*) harmonijnie łączyła wszystkie wady poprzednika, dodając do nich kilka własnych. Do zminiaturyzowanego zapasu doszedł jeszcze mikroskopijny bak paliwa, kompletnie nieintuicyjny system multimedialny, zminimalizowane przeglądy wg wskazań komputera (co potrafi zaowocować przywołaniem do serwisu co 1.000 km) i jeszcze kilka kwiatków.
Ale i tak uwielbiałem ten samochód…

Nie mogłem zasnąć. I nie chodziło tu o niewygodne łóżko, bo było całkiem znośne. Problem był raczej w położeniu. Nie, nie łóżka, a całego pensjonatu. Byliśmy przecież na północnym krańcu drogi krajowej 7C – długiej na 151 kilometrów, słynnej trasy Transfogaraskiej. Sięgnąłem po komórkę i po raz kolejny zerknąłem na jej historię.
DN7C zaczęto budować w 1970 roku, by połączyć znajdującą się po południowej stronie Karpat Wołoszczyznę z północnym Siedmiogrodem. Oczywiście zlecającemu inwestycję dyktatorowi Ceausescu nie chodziło ani o komunikacyjną wygodę mieszkańców, ani spektakularne widoki. Skupił się raczej na mobilnych możliwościach rumuńskich wojsk, którym wąskie górskie ścieżki uniemożliwiały szybki przerzut ciężkiego sprzętu przez pasmo gór Fogaraskich.
Na szczęście gdy paranoja czasów słusznie minionych odeszła w końcu w przeszłość, poszukująca ciekawych miejscówek ekipa BBC zainteresowała się wijącymi się po stokach niczym spaghetti nitkami asfaltu. Po czym dowiozła na nie Astona Martina DBS Volante, Ferrari Californię i Lamborghini Gallardo LP560-4 Spyder. A potem wsadziła za ich kierownice trzech niezbyt rozgarniętych kierowców… Jeremy’ego Clarksona, Richarda Hammonda i Jamesa Maya. Reszta zadziała się sama i od czasu emisji pierwszego odcinka 14 sezonu Top Gear życie na Transfogaraskiej zmieniło się nie do poznania.
Próbowałem jeszcze przez chwilę czytać, ale chyba jednak w końcu zasnąłem, ukołysany szumem płynącego tuż za oknem potoku i wizją długich sekwencji ciasnych zakrętów. Jak by nie było tuż po siódmej rano zbudził mnie ryk pracujących na wysokich obrotach silników. Półprzytomny podbiegłem do okna, akurat by zdążyć zobaczyć znikające za drzewami pomarańczowe tyły dwóch wielkich śmieciarek. Taaa… tu najwyraźniej nawet kierowcom 15’to tonowych MAN’ów udzielał się wirus rywalizacji.

Było już dobrze po dziewiątej gdy w końcu skończyliśmy śniadanie i upchnęliśmy torby w bagażniku. Parking już trochę opustoszał, choć o dziwo te najbardziej sportowe modele wciąż jeszcze na nim stały. Widać ich załogi miały coś lepszego do roboty, niż cisnąć gaz, wspinając się w kierunku szczytu Moldoveanu. Cóż, nam się bardziej spieszyło. Ruszyliśmy spokojnie, bo ruch zdążył się już zrobić całkiem spory. A potem… stanęliśmy. Według Google korek ciągnął się przez najbliższe cztery kilometry. I tak właśnie było. Ruch wahadłowy z powodu remontu drogi. Masakra. Albo czas na kontemplowanie wnętrza Civica. Bardzo fajnego, przestronnego i wbrew futurystycznym liniom uporządkowanego. Co lepsze Japończycy nie poddali się presji księgowych i zachowali odpowiednią guzikologię do sterowania klimatyzacją, radiem czy wskazaniami komputera. Naprawdę nie ma nic złego (oprócz wyższych kosztów) w możliwości przyciemnienia podświetlenia zegarów jednym ruchem pokrętła, zamiast przekopywaniem się przez kolejne zakładki cyfrowego systemu. Szeroki, wygodny fotel uzupełniał komplet pozytywnych doznań płynących z miejsca za kierownicą. Choć w drugim rzędzie nie było już tak słodko. Przestrzeń na nogi zminimalizowano zgodnie z wytycznymi projektu, co bardzo utrudniało życie siedzącym tam dziewczynom. Na tyle, że wprowadziły rotacyjny system pozwalający każdej co pewien czas na wyprostowanie nóg z przodu.

Pół godziny później dobiliśmy wreszcie do powstrzymujących nas świateł. Czerwone… czerwone… czerwone… no ile można?! Wbiłem jedynkę i gdy tylko pojawiła się upragniona zieleń ruszyliśmy za dwoma motocyklami, błyskawicznie zdobywając przewagę nad kolejną w kolumnie Octavią. Nasze 141 koników ciągnęło naprawdę rączo, i tylko musiałem pilnować, by obroty nie zjechały mi poniżej zamulających silnik 3.500 rpm. Cóż, taka przypadłość hondowskiego, wolnossącego 1.8. Wreszcie dopadliśmy do pierwszych, ciaśniejszych agrafek. Dwójka, gaz, krótka prosta, trojka, potem redukcja i znów gaz. Kierownica latała od prawego do lewego ogranicznika, nos auta niczym terier który właśnie złapał trop jak przyklejony idealnie trzymał się szlaku. Serpentyna za serpentyną, z tyłu coś nie najlepiej umocowanego (chyba dziewczyny) z głośnym piskiem przesuwało się od drzwi do drzwi. Ubaw po pachy. Kontem oka usiłowałem łapać na nawrotkach widoki, ale byłem na straconej pozycji. Znów zakręt, gaz i… 200 metrów przed nami, tuż przed początkiem kolejnego łuku z niewielkiej zatoczki na jezdnię wtoczył się kamper. Ciemny dym z jego diesla w mgnieniu oka zabił całą frajdę. Zdusiłem w ustach przekleństwo, po czym odpuszczając wskoczyłem w zwolnione przez niego miejsce na poboczu. Z dwojga złego lepiej było przerwać jadę i pooglądać widoki, niż wlec się w jego rakotwórczych oparach. Zwłaszcza że te pierwsze były naprawdę spektakularne. Zza kółka widziałem je tylko fragmentarycznie, ale teraz, gdy dla rozprostowania nóg podszedłem do kamiennego murku odgradzającego nas od przepaści, mogłem ogarnąć je w całości. I docenić. W dole miałem wijącą się jak jelita nitkę ciemnego asfaltu z kilkoma z 857 mostów i wiaduktów, które przerzucono nad ciekami, strumieniami i rozpadlinami trasy. I wyraźnie pogrupowane samochody na poszczególnych fragmentach drogi. To nie był już wynik pozostałych gdzieś hen w dole świateł, tylko prowadzącego każdą z grupek wynalazku. Przeważnie kampera, busika albo leciwej terenówki, z wysiłkiem robiących kolejne metry długiego podjazdu. W mordę, ależ one masakrowały wszelką przyjemność innym kierowcom. Szarpiące się nerwowo za nimi auta nie bardzo były w stanie coś poradzić. Chyba że… po górach poniósł się przeciągły ryk wchodzącego na obroty silnika. A za nim drugi! Z niedowierzaniem patrzyłam jak krwiście czerwona Giulia i siedzące jej na ogonie srebrne cupe Mercedesa nie zważając na zbliżająca się nawrotkę i zupełny brak widoczności do przodu postanowiły przeskoczyć sunącą przed nimi kolumnę. To nie było nawet głupie. To było cholernie debilne! Ciasną zwrotkę pokonały z przeraźliwym piskiem opon, po czym znów wypełniły dolinę rykiem swoich potężnych silników. Rany, gdyby coś jechało z przeciwka, nie było by co zbierać. Gang silników niósł sie przez dolinę potęgowany przez echo. A potem zginął w narastającym grzmocie setek toczących sie kamieni. Lawina!? Przerażony zerknąłem na okoliczne szczyty, próbując zlokalizować źródło hałasu. Dochodziły gdzieś z dołu, z poprzedniej agrafki. Stary Discovery Mk II z uporem godnym lepszej sprawy zamieniał paliwo na hałas i dym, nie zostawiając już sobie żadnej rezerwy na moc. Ostatkiem sił piął się ku odległej przełęczy, na tyle wolno, że bez problemu doszliśmy do auta, wpakowaliśmy się do środka i czym prędzej ruszyliśmy w dalszą drogę, nie chcąc utknąć w snującym się za nim konwoju.

Pod samym szczytem Moldoveanu o jeździe nie było już mowy. Pobocza wypełniały dziesiątki parkujących gdzie się dało aut, a potem… wjechaliśmy na Gubałówkę. Normalnie te same widoki. Nie, nie szczytów, choć i je gdzieniegdzie dawało się zauważyć, ale ciągnący się bez końca ciąg bud oferujących dosłownie wszystko. Grilowane kiełbaski mici, będące mixem baraniny, wieprzowiny i wołowiny z cebulą, czosnkiem i pieprzem serwowano obok prezentowanych w stosach regionalnych serów. Magnesiki na lodówkę wisiały przy podawanych z konfiturami słodkich papanasi. Już sam ich wygląd powodował spory ślinotok. Wyobraźcie sobie ciasto pączkowe z nadzieniem ze słodkiego twarogu, do tego dużą porcję gęstej śmietany i dżem jagodowy. Lub malinowy. Albo truskawkę. Były jeszcze obłędnie pachnące szaszłyki, i kołacze, wędzone wędliny, słoje z miodem i baterie butelek z najróżniejszymi, pędzonymi w bliższej i dalszej okolicy zajzajerami o nieustalonej, ale wysokiej zawartości procentów. Tyle że my… nie byliśmy głodni. Od stojącej na uboczu dziewczynki wzięliśmy z Helą kubeczek owoców (maliny 50/50 z jagodami) na smak i zamiast przepychać się w tłumie odeszliśmy w stronę gór.
Niezbyt daleko, z uwagi na wciąż pojawiające się w mediach ostrzeżenia o obecności niedźwiedzi, oraz coraz bardziej nachodzące na szczyty wały chmur. Chwilę temu tylko pojedyncze, teraz coraz bardziej wypełniały okolicę, potężnie ograniczając widoczność. W tych warunkach wycieczka ku szcztom nie specjalnie miała sens.

Dlatego w dość naturalnym odruchu samoobrony odpuściliśmy trasę do jeziora Balea, i zamiast trekkingu wybraliśmy auto. Najpierw przejazd najdłuższym (884 metry), położonym najwyżej (2042 m npm) w Rumunii tunelem przebiliśmy się na południową stronę górskiego pasma, a potem szerokimi serpentynami rozpoczęliśmy zjazd w dół. Początkowo skaliste zbocza porośnięte kępami trawy i mchem po kilku minutach ustąpiły miejsca pierwszym drzewom. Ten odcinek był znacznie mniej spektakularny niż północne zbocze. Ale i szybszy, nie tylko z powodu łagodniejszych zakrętów, ale i znacznie mniejszego ruchu. Chyba że… w mordę jeża! Czemu ten Passat zaparkował na środku drogi?! I jadący z przeciwka Fiat też. Znaleźli sobie miejsce na pogaduchy. Już chciałem zacząć trąbić gdy głośny krzyk Oli zatrzymał mnie z ręką na klaksonie. Niedźwiedź! Siedział za oddzielającym jezdnię od urwiska murkiem, czekając na małe co nieco od kierowców. Nie był duży i trochę chyba przestraszony samodzielną wyprawą, ale z determinacją kołysał głową prosząc o smakołyki. A dalej było jeszcze lepiej. Gdy doliczyliśmy się dwudziestego misia z wrażenia koparą szorowałem o podłogę. Słyszałem, że tu występują, ale żeby było ich aż tyle? Siedziały i na położonych przy drodze skałach, w żwirowych zatoczkach, jak i na samej jezdni. Na ciasnym zakręcie rozbiła się cała ich rodzina, z potężną samicą doglądającą czwórki małych, próbujących się wspiąć na murek dzieciaków i jednocześnie łypiącą okiem na mijające ją samochody. NIE-SA-MO-WI-TE! Dobra, może dalej w dole czekała na nas wysoka na 160 metrów tama na rzece Ardżesz, i zamek Poenari, oraz kilka restauracji z nieziemską zupą fasolową ale tu były niedźwiedzie. Prawdziwe! I do tego na wolności!
