Bez kategorii

Rosserk Friary – Mayo, Irlandia

Wiesz, tam właściwie ciągle pada…
No i padało.
A w rzadkich chwilach gdy nie pada, to mży. Taki drobny kapuśniaczek sprawiający że zaraz wszystko jest mokre.
No i mżyło.
No i ciągle wieje. Tak, że krople lecą prawie poziomo, siekąc w oczy i utrudniając oddychanie.
Więc wiało.
Ale gdy raz na jakiś czas zdarzy się że wyjdzie słońce to… to jesteś w najpiękniejszym miejscu na świecie.
To też była prawda. I dlatego właśnie tam byłem.

Mayo
Historii Irlandia nie miała zbyt łatwej. Była takim europejskim chłopcem do bicia, na którym Zjednoczone Królestwo mogło wyładowywać swoje frustracje. Przez to jakoś ominęły ją wielkie, zwycięskie bitwy, spektakularne podboje i chwała. To ona została podbita, była wyzyskiwana i oszukiwana, a jak by tego wszystkiego było mało w wyniku perfidnego sojuszu pomiędzy okupującą Szmaragdową Wyspę Wielką Brytanią a Phytophthora infestans, grzybopodobnym pierwotniakiem doszło jeszcze do pięciu lat wielkiego głodu. Przez sześć lat (1845-1849) wyspa wyludniła się o połowę.

Tu, na północnym zachodzie, w hrabstwie Mayo było jeszcze gorzej. To była taka Irlandzka kraina bardziej. Bardziej tu padało, bardziej wiało, a z za bardziej gęstych chmur prawie nigdy nie przebijało słońce. Na bardziej nieurodzajnych skałach i torfowiskach nie rosły żadne ziemniaki. To pewnie dlatego oprócz setek i tysięcy owiec mało kto chciał tu mieszkać. Co prawda wczoraj, jadąc N59 wzdłuż Oweniny River spotkaliśmy jakiegoś stojącego po kolana w lodowatej wodzie dziadka. Długim wędziskiem usiłował łapać na muchę pstrągi. Ale po bliższym poznaniu okazał się anglikiem, na dodatek emerytowanym sierżantem armii Jej Królewskiej Mości…
Byli jeszcze spotykani czasem przy drogach czy w wioskach pasterze – poskręcani jak konary drzew oliwnych stuletni mężczyźni mówiący z niezrozumiałym chyba i dla nich samych akcentem. I to by było chyba na tyle.
Żeby oddać dramatyzm sytuacji dodam tylko, że przez tydzień włóczenia się po Mayo nie spotkaliśmy ani jednego Polaka. Na południu wyspy o rodaków potykaliśmy się na każdym yardzie. Byli przy kasach w sklepach, przy dystrybutorach na stacjach benzynowych, w restauracjach czy na farmach. A tu? Nic. 

Wild Nephin
Plan na dziś zakładał długą, pieszą wędrówkę przez wrzosowiska parku narodowego Wild Nephin. Co prawda 40 kilometrowa Bangor Trail raczej nie wchodziła w rachubę, ale Letterkeen Loop była do zrobienia. Trasa zajmowała około 5 godzin i w folderach wyglądała bardzo zachęcająco. Hektary oświetlonych ciepłym, popołudniowym słońcem wrzosowisk, nad którymi biegły drewniane kładki, z majaczącym w tle łagodnym pasmem górskim zamykającym zielony horyzont. Podobno tak tam właśnie było. Podobno, bo my mimo odpowiednio grubych kurtek i ciężkich butów poddaliśmy się po niecałej pół godzinie, nie dochodząc do miejsca skąd zrobiono te rajskie zdjęcia. Nie żeby droga była zbyt trudna. Przygotowana była wspaniale, prowadząc wąskimi ścieżkami przez rozległe mokradła. Tyle że w strugach lejącej się na nas z nieba wody niewiele mogliśmy dostrzec. Na horyzoncie zamiast poszarpanych górskich szczytów mieliśmy szarą, falującą ścianę deszczu, a okolica wyglądała na żywcem przeniesioną ze źle zrobionej czarno-białej fotografii. Powrót do auta był już chaotycznym odwrotem przypominającym rejteradę Napoleona spod Moskwy, a nie zwieńczeniem radosnej eskapady.


Wskoczyliśmy w naszego Golfa i walcząc z zaparowującymi szybami ruszyliśmy na północ, w kierunku na Bangor-Erris. O dziwo deszcz po chwili przeszedł w mżawkę, a przy tablicy z nazwą miejscowości ustał zupełnie. Niewątpliwie za sprawą modłów, bo dziś na obydwóch drogach miejscowości odbywał się doroczny festyn i miejscowi najwyraźniej załatwili odpowiednia aurę. Było naprawdę tłoczno. Nie tylko że z domów wyszli wszyscy mieszkańcy (w liczbie prawie 300, jeśli wliczyć w to jeszcze nie poczęte ale już planowane dzieci i osoby zmarłe na przestrzeni ostatniej dekady) ale nadciągnęli także farmerzy nawet z bardziej odległych gospodarstw. Ze stojących wzdłuż N59 naczep bezustannie dobiegało donośne kwiczenie, muczenie, meczenie, pianie i Bóg jeden wie jakie jeszcze odgłosy. Do dziś nie jestem w stanie pojąć jak w tym harmiderze Ola i Hela dały radę wyłowić cichutkie popiskiwania, ale od razu bezbłędnie wbiły do gościa z wielką klatką pełną malutkich, złotych kurczaczków. Ślicznych, okrągłych i słodziutkich niczym Ferrero Roche. Dwudniowych, co wreszcie zrozumiałem gdy anielsko cierpliwy farmer po czwartym chyba powtórzeniu ich wieku zdecydował się na zmianę strategii i pokazał w końcu dwa palce lewej dłoni, podczas gdy drugą imitował wschody i zachody słońca. Tylko skąd on wiedział o jego istnieniu? Może ze starych, plemiennych przekazów? Bo przecież przez te chmury nie miał szans go nigdy widzieć…


Najwyraźniej coś działo się na klepisku zaraz za spożywczakiem Centra, więc ruszyliśmy w tym kierunku, przebijając się przez ciżbę autochtonów kłębiących się wokół stoiska z plackami ziemniaczanymi. Przedostaliśmy się wraz z ośmio czy dziesięcioosobowym tłumem za niski murek i trafiliśmy prosto na wystawę traktorów. Ale Massey Fergusony kilku generacji i równie leciwe David Brown po paru sekundach przegrały z umieszczonym w odległym narożniku padokiem, na którym odbywały się zawody w strzyżeniu owiec. Troszkę już na ten temat wiedziałem, bo przecież ledwie wczoraj w Killary Sheep Farm w Connemara uczestniczyliśmy w ich strzyżeniu oraz karmieniu jałówek. To znaczy dziewczyny uczestniczyły, a ja usiłowałem nie zjechać do wody po prawie pionowych ścianach fiordu. Zupełnie nie wiem jak one dały radę trzymać na rękach owieczki jednocześnie karmiąc je z butelek i nie ześlizgując się przy tym po mokrej (bo tu niespodzianka – mżyło) trawie do lodowatej wody.


Przecisnąłem się przez tłumek do barierki akurat w chwili, gdy pamiętający jeszcze czasy Krzysztofa Kolumba żylasty mężczyzna w kraciastej koszuli i nieodłącznej kaszkietówce na głowie z wprawą chwycił dużego, rogatego osobnika, po czym błyskawicznym ruchem przewrócił go na plecy i unieruchomił. A potem długimi, równymi pociągnięciami golarki zacząć ścinać pasy skłębionej wełny. Niezły był. Naprawdę. Pracował w ciszy i skupieniu zakłócanym tylko rachitycznym dyszeniem starego, silnika dostarczającego zasilanie do golarki i pełnymi podziwu westchnieniami otaczających go ludzi. Nie ciął futra przy samej skórze, ale zostawiał z ¼ na zwierzaku, by nie pozbawiać je wierzchniej warstwy ochronnej. Tu, w Mayo, w przeciwieństwie do Australii ogolenie owcy do skóry równało się wydaniu na nią wyroku śmierci. Wiecie, o zapalenie płuc przy tej pogodzie jest bardzo łatwo. A zdobycze współczesnej medycyny kończyły się przecież dobre 200 kilometrów stąd.
Nie tylko zresztą medycyny. Także i motoryzacji. Patrząc na parkujące na poboczach pick-upy i trucki byłem pewien że Mike Hall i Avery Shoaf mieli by tu nie lada używanie. Z tym że w Rust Valley mieli trochę nowsze modele. I w znacznie lepszym stanie. Ale o dziwo wszystkie stojące tu terenówki, głównie Land Rovery, choć było też trochę Isuzu i Toyot były na chodzie. W przeciwieństwie do wymagającej głębokiej renowacji kolekcji Kanadyjczyków.


Co lepsze nasz Volkswagen też doskonale wpisywał się w tą scenerię. Wbrew pozorom nie był to jednak wcinany przez rudą Mark I, tylko najnowsza, VIII generacja. Udowadniająca że pozory mogą mylić. Było to o tyle dziwne, że jeszcze niedawno Golf uchodził za synonim jakości i dopracowania, a w Polsce doczekał się nawet statusu wzorca w swojej klasie. Sam parę lat temu jeździłem Markiem VII w Hiszpanii i wrażenia miałem jak najbardziej pozytywne…


No ale po kolei. Pracujący nad designem nadwozia zespół Klausa Bishoffa lekcję odrobił (jak na Volkswagena) znakomicie. Oczywiście zgodnie z obowiązującą od 1974 roku zasadą, że nie wolno nic zmieniać, a tylko leciutko poprawiać. Niemniej z zewnątrz auto prezentowało się nad wyraz dobrze. Tym bardziej szkoda było że i specjaliści od wnętrza nie wzięli sobie tej maksymy do serca. Zaślepiła ich chyba wizja pseudonowoczesności, sprawdzająca się nieźle w filmach SF ale nie w realnym świecie. W jej imię olali kompletnie kwestię ergonomii i komfortu. Na dodatek zachwycając się nowinkami z IT nie zauważyli jak księgowi wprowadzili tu i ówdzie drobne (ich zdaniem) zmiany, mające poprawić finanse koncernu po aferze diesel-gate. Efekt był opłakany. Do wszechobecnego trzeszczenia i skrzypienia, co w samochodzie o przebiegu 70 tysięcy kilometrów nie powinno mieć miejsca dochodziła kompromitująca logika sterowania czymkolwiek. A raczej jej brak. Oszczędności widać było na każdym kroku. Tanie, źle zmontowane plastiki, brak fizycznych elementów sterujących… Dlatego, gdy jednak zaczęło mżyć i wróciliśmy z jarmarku do zaparkowanego na skraju miasteczka auta, wsunąłem się do niego z równą radością, co na kozetkę u proktologa przed badaniem prostaty.

Rosserk
Ruszyliśmy dalej, na północ, ku Downpatrick Head, a po rzuceniu okiem na sterczącą samotnie z wody skałę Dun Briste i poskakaniu po bubble grass (mega! Nie wiedziałem że coś takiego istnieje, ale Hela wiedziała – widziała na jakichś rolkach…), lokalną R314 na południowy wschód. O dziwo pogoda znów zaczęła się poprawiać. Nie żeby było idealnie, ale przynajmniej już nie padało. Zaraz za Ballintean skręciłem z głównej szosy w lewo. To nie była już nawet droga lokalna, a przez otaczające ją kamienne murki zrobiło się ciasno jak w  ursynowskiej kawalerce. Szkoda bo była fajnie kręta, a Golf zawsze prowadził się bardzo pewnie nawet na szybciej pokonywanych, ciasnych łukach.
Kolejny zakręt, tym razem w prawo, a z anim kawałek prostej. Wcisnąłem gaz, ale nim nasz malutki silniczek od kosiarki załapał o co chodzi dowaliłem hamulcem. Niby do celu mieliśmy jeszcze kilka kilometrów, według prowadzącego nas za rączkę Google ciągle prosto, ale widniejąca na murku strzałka wyraźnie wskazywała, że do opactwa mam skręcić w lewo. Przez wąską na jednego człowieka dziurę w murze, przegrodzoną na dodatek metalową bramką. Na przyczepionej do niej tekturce coś nabazgrano czarnym flamastrem i wsadzono w foliową koszulkę. Blokując kompletnie przejazd (przecież i tak nikogo tu nie było) wyszedłem z auta by przyjrzeć się sprawie z bliska. No tak. Chodziło o klasztor w Moyne a nie Rosserk, do którego zmierzaliśmy. Mój błąd. Dopisek poniżej o pasących się wolno bykach i wejściu na teren na własną odpowiedzialność załatwił sprawę. Nie czułem się dziś na siłach do sprinterskiej rywalizacji z rogatymi stekami. Ruszyliśmy dalej.
Swoja drogą klasztornych ruin było w Irlandii bez liku. Dla brytyjskich okupantów katolicyzm = patriotyzm, więc zwalczali je zapamiętale. Zdaje się że Elżbieta I miała do nich szczególne uprzedzenie, więc jej namiestnicy starali się jak mogli, by uszczęśliwić władczynię. Nad samą tylko Killala Bay dopiero co widzieliśmy ruiny opactwa Rathfran, gdzieś obok minęliśmy właśnie strzeżony przez byki kościół w Moyne, spalony w tym samym roku co „nasz” klasztor Rosserk.
Jedynka i gaz. Pod maską mieliśmy 90 konne, trzycylindrowe 1.0. Do setki katalogowo w 12 sekund więc d… nie urywało, ale ruszyliśmy. Poza tym że bezsilny, silnik był przyjemnie cichy, nawet na wyższych obrotach. Choć to ostatnie według Edysi miało to związek z moim peselem i postępującą głuchotą, a nie dbałością ludzi z Wolfsburga o użytkowników… Ale co ona tam wie.


Kolejny zakręt i wyjechaliśmy na rozległy stok łagodnie opadający ku wodom wcinającej się głęboko w ląd atlantyckiej zatoki. Nad samym brzegiem, przysłonięty troszkę przez zielone wzgórze wznosiły się ruiny opactwa. Bomba! Szare, pozbawione dachów budynki i poszarpana na szczycie, górująca nad wszystkim kwadratowa wieża. Gotyk w najczystszej postaci, bo opactwo ufundowano w 1441 roku. Nikt nie zdążył oszpecić go przebudowami nim uległ zniszczeniu sto pięćdziesiąt lat później. Asfalt w końcu się skończył i przeszedł w szuter po którym szumiąc oponami ruszyliśmy dalej, w dół. Parkingu nie było, ale przed kończąca trakt bramką stały tylko dwa rowery, więc nie było problemu.

Klasztor był imponujący. Prawie 600’set letnia konstrukcja z szarego kamienia pięknie komponowała się z zielenią okolicznych łąk i niebieskimi wodami zatoki. By spotęgować wrażenie siedzący gdzieś na górze operator oświetlenia rozpędził na chwilę chmury i okolicę zalała fala pięknego, popołudniowego światła. Wreszcie! Przeskoczyłem przez ogrodzenie sąsiadującego z opactwem pastwiska i ile sił w nogach ruszyłem na górujące nad okolicą wzgórze. Robiąc co chwilę zdjęcia, bo nie miałem pewności czy spektakl potrwa wystarczająco długo bym zdążył się wspiąć na sam szczyt. Spoiler – nie zdążyłem. Dałem za to radę wdepnąć w ukryte w trawie gówno, więc zwiedzanie Świątyni zacząłem klnąc niczym szewc. Albo Guenther Steiner na widok wyczynów swoich kierowców. Ale na widok długiej, cichej nawy z dwoma opuszczonymi kaplicami w południowym transepcie, łukowatych przejść i pozbawionych witraży okien szybko się opanowałem. To miejsce naprawdę łączyło z minionymi wiekami.

shepherd’s pie
Dorsza miałem już po dziurki w nosie. Uwielbiam go, to prawda, ale przecież nie codziennie. Potrzebowałem odmiany, i od dłuższego już czasu ostrzyłem sobie zęby na inny irlandzki specjał – shepherd’s pie, czyli zapiekankę pasterską. To stojące najwyżej w ewolucji tutejsze rozwinięcie dania z ziemniaków.
Praojcem jest coś, co zwą tu champ, czyli poduszone kartofle wymieszane z masłem, mlekiem i porem. Potem do champa ktoś dodał jeszcze gotowanej kapusty tworząc colcannon. Skoro miejscowi już go mieli było tylko kwestia czasu, by odkryć shepherd’s pie. Trochę to potrwało, ale w końcu gdzieś w XVIII wieku któryś z szykujących strawę pasterzy do gotowego już ziemniaczanego dania dorzucił resztki owczego mięsa. Eureka! Potem trzeba już było tylko popracować nad ostateczną recepturą i hit był gotowy.
Przepis? Wystarczy udusić zmieloną na grubo baraninę (choć mniej ortodoksyjne wersje dopuszczają też wolowinę) wraz z warzywami (wszystkimi które będą pod ręką), a potem całość przełożyć do glinianej brytfanki. Po wierzchu obłożyć odpowiednio przygotowanym pure, ewentualnie (choć niektórzy uważają to za profanację) obsypując na koniec żółtym serem. I zapiec.
Według przewodników shepherd’s pie można dostać wszędzie. W prawie każdym pubie i zajeździe, ale mimo moich prób od kilku dni wszędzie słyszałem to samo. Nie ma. Do dzisiaj. Bo teraz wreszcie była. Stała przede mną w parującym glinianym naczyniu na ciemnym, lekko lepkim od pitego tu od wieków piwa drewnianym blacie. Może nie wyglądała zbyt wyglądnie, bo ciężko zrobić ze zgniecionego ziemniaka miss stołu, ale już samym zapachem obiecywała wspaniała ucztę.

Cannonball
Biedna kobieta. Stała na wjeździe do Beal an Mhiurthead wręczając zwalniającym na jej widok kierowcom kartki z planem dorocznego, siedmiodniowego festiwalu. Fajnie, tylko od rana mocno wiało, lało jak z cebra więc obawiałem się, że wydrukowany na karteczkach program był aktualny niczym plany Krzyżaków na świętowanie po bitwie pod Grunwaldem. Choć z drugiej strony jej widok, z bosymi stopami w sandałach, krótkich spodni, swetra i narzuconej od góry peleryny pozwalał żywić pewne nadzieje, że lokalna publiczność dopisze. Choć ja nie zamierzałem wyściubić nawet nosa.
Odebrałem karteczkę i życząc miłego dnia (bez sarkazmu!) ruszyłem krajową R313 dalej na wschód, ciesząc oczy widokiem prawie widocznej po lewej stronie zatoki. A potem… zza szerokiego lewego łuku wyskoczyło z przeciwka wściekle czerwone Ferrari. Tu? Od tygodnia najnowszym co widziałem był Vouxhall Frontera z początku lat ’90 ubiegłego wieku. Nim skończyłem przecierać oczy ze zdumienia minęły nas Aston-Martin Vantage z siedzącym mu na ogonie Bentleyem Continental. Moment przerwy na złapanie oddechu i… kolejne Ferrari, tym razem chyba California, choć nie miałem pewności. Za to zauważyłem wspólny element na mijających nas autach. To znaczy było ich kilka. Wszystkie były czyste, nowe i kosztowały jakiś srylion (w dowolnej walucie), ale mi chodziło o coś innego. O znajdujące się na ich maskach identyczne nalepki. Zaczęliśmy się uważniej przyglądać przelatującym co chwilę samochodom. Czerwona Alfa Romeo Giulia Quadrifoglio mimo pasów na masce robiła wrażenie ubogiej krewnej pomiędzy Lamborghini, Porsche GT3, Pagani i McLarenami. Ale jechała wolniej i dzięki temu mogłem odczytać emblemat… Cannonball! Od razu stanęli mi przed oczami Burt Reynolds i Farrah Fawcett. Zresztą o ile pamiętam byli tam jeszcze Roger Moore, Dom de Luise i Jackie Chan…
Ciekawe kto tu ujeżdżał następców ścigających się wtedy Ferrari Dino i 308 GTB, Astona-Martina DB5, Cadillaca deVille, Chevroletów Camaro, Impala i El Camino, Rols Royce’a Silver Shadow? Dla mnie znalezienie odpowiedzi pewnie stanowiło by problem, ale przecież ja wciąż tkwiłem w informatycznym średniowieczu. Co innego Edysia. Kliknęła tu i ówdzie w swojego magicznego Samsunga i voila! To była trzydniowa akcja charytatywna Irlandzkiego Cannonball. Trzydniowy przejazd superautami połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz potrzebujących dzieci. Bo co jak co, ale przez ostatnie kilka dni przekonałem się że Irlandczycy to jedni z najsympatyczniejszych i najbardziej pomocnych ludzi na świecie. Nawet ci w Lambo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *