Bez kategorii

Reial Monestir de Santes Creus – Katalonia, Hiszpania

Irlandia zamiast Tindera? Według amerykanów z Universal Pictures, producenta „Oświadczyn po Irlandzku” to jak najbardziej możliwe. Tyle że w naszej wersji miejsce Amy Adams zajęła pochodząca z hiszpańskiej Galicii Marta, a Matthew Goode’a zastąpił szwedzki wiking, Magnus. Ale że poznali się w Irlandii, to chyba wszystko się zgadzało, prawda? A potem żyli długo i szczęśliwie. W Barcelonie, orząc w korporacyjnym, bankowym świecie i marząc o czymś zupełnie innym. A że nad ich związkiem czuwali celtyccy druidzi, to w końcu pojawiła się prawdziwa okazja – zrujnowane gospodarstwo w stanie kompletnej demolki, przy którym Berlin w 1945’tym wyglądał niczym Burj al-Arab. Cena na szczęście była adekwatna, bo dotychczasowa właścicielka, głucha jak pień 96’cio letnia staruszka liczyła sobie tylko jak za 300 metrowy apartament przy Central Parku. Tym w Nowym Jorku… I tylko pewnym argumentem na jej korzyść był fakt, że rudera znajdowała się w winnej stolicy Katalonii. W Penedes. Nie było co zwlekać, bo seniora w każdej chwili gotowa była przenieść się do krainy wiecznych winobrań, co mogło by mocno skomplikowac sprawę. Postępowania spadkowe w tych okolicach potrafią ciągnąć się latami.
Mimo (a może właśnie dlatego) że niedługo na świat miała przyjść ich pierwsza córeczka, Maya, Marta i Magnus w akcie desperacji zadłużyli się do poziomu przeczącego ich zdrowemu rozsądkowi, po czym rzucili się na nowe. Bo kto nie ryzykuje… ten dalej robi w bankowości.   

Wystarczy poczytać Petera Mayle’a czy któregokolwiek z jego naśladowców (i prekursorów także), by wiedzieć, że sam zakup nieruchomości był dopiero początkiem zabawy. Ponad 400’tu letnia posiadłość poprzedni duży remont przeszła w 1835 roku, o czym informowały wytłoczone daty na podtrzymujących sufit krokwiach. Więc było co robić. Właściwie trzeba było rozebrać wszystko do gołej ziemi, a potem pieczołowicie składać, wprowadzając przy okazji uzgodnione w odpowiednich urzędach zmiany. Gdy oglądaliśmy na lekko nieostrych fotografiach budynki które nabyli, aż trudno było uwierzyć, że stoimy w tym samym miejscu, które pokazywało zdjęcie. Jadalnia i olbrzymia kuchnia w której się właśnie znajdowaliśmy mieściły się w dawnych pomieszczeniach gospodarczych. A dokładniej w starej oborze. Piętra, gdzie mieściły się pokoje gościnne w ogóle nie było. W tym miejscu ziała olbrzymia dziura w dachu, z poutykanymi byle jak żerdziami mającymi imitować jakąś naprawę.
W końcu jednak trzyletnia zabawa w budowlańców dobiegła końca i Wine & Cooking mogło otworzyć swoje podwoje na pierwszych gości. O ile wino w nazwie w rejonie z którego wywodzi się słynna hiszpańska Cava nie powinno dziwić, to gotowanie było już autorskim pomysłem gospodarzy. No ale skoro Marta od małego buszowała po kuchni pichcąc coś pod pilnym okiem babci i mamy, to chyba nie było innego wyjścia. Wyrosła w kuchni i to uwielbiała. A że Magnus także podzielał jej kulinarne upodobania, stworzony przez nich pomysł na wakacje z gotowaniem stał się ciekawą ofertą dla podróżujących turystów. W zamyśle mieli wpadać na dwa, czasem trzy dni, spędzając przedpołudnia na wałęsaniu się po okolicznych winnicach, a popołudnia i wieczory poświęcać na wspólne z gospodarzami pichcenie.
I… pomysł chwycił! Dość powiedzieć że w liczącym 4 pokoje gościnne domu ciągle coś się działo, a w czasie nasze dwudniowej bytności przez posiadłość przewinęły się rodzina z Belgii, sześcioosobowa ekipa z Niemiec, oraz Holendrzy w ładnym, czarnym Mercedesie. A wszystko to w otoczeniu ciągnących się po horyzont krzewów macabeo, parellad, xarello i chardonnay…

Słońce dopiero co wstało ale nie mogłem dłużej spać. Jak najciszej, tak by nie przeszkadzać dziewczynom wyszedłem z pokoju i ruszyłem na poranny spacer. Szeroka na rozstaw kół traktora ziemna, wyschnięta z braku deszczu droga prowadziła między ciągnącymi się po lewej i prawej, w dół i w górę stoku równymi rzędami winorośli. Ciągnące się wydawało by się bez końca krzewy miały w sobie jakiś magiczny czar. Idąc przyglądałem się kiściom jeszcze nie do końca dojrzałych owoców. Do winobrania został już tylko miesiąc, a one właśnie teraz czerpały ze słońca najwięcej energii tworząc w swoim wnętrzu bogactwo słodkiego smaku. No i te białe hacjendy rozrzucone od czasu do czasu pomiędzy zielonymi polami, dodające całości niezwykłego czaru. Teraz, o poranku i wieczorem, gdy ciepłe słoneczne promienie jeszcze nie parzyły, oświetlając za to okolicę łagodnym, żółtym blaskiem. Chłodne po nocy powietrze wspaniale komponowało się z śpiewem ukrytego gdzieś wśród krzewów ptaka i głośnym bzyczeniem krążących pomiędzy owocami owadów. W tej chwili wcale nie miałem ochoty ruszać w dalszą drogę.

A przecież rano czekała na nas wizyta w Codurniu, najstarszej winnicy w Hiszpanii, której zapisane początki sięgają 1551 roku. Choć dopiero 300 lat po latach produkcji zwykłych sikaczy później powstała ich pierwsza butelka (a nawet kilka) wina musującego, z którego teraz są najbardziej znani. Zaprojektowane przez katalońskiego architekta Josepha Puig i Cadafalcha modernistyczne budynki winiarni uznane zostały za narodowy zabytek. Już samo to było wystarczającym powodem do odwiedzin. A przecież dochodziły jeszcze najstarsza, pochodzaca 1663 roku beczka i… długie kilometry podziemnych korytarzy, w których dojrzewały setki tysięcy butelek Cavy. Cóż, najwyraźniej trzeba było się zbierać.

Agrafka za agrafką. Zamiast szybszej drogi autostradą wybraliśmy trasę która przebijała się starym szlakiem handlowym przez góry. A skoro góry i stary szlak, to zamiast tuneli lub mostów nad przepaściami pięliśmy się kolejnymi serpentynami naprzemiennie to zdobywając, to tracąc wysokość. I wiecie co? Mimo że auto znów było zapakowane po dach, bo po dwóch dniach w gościnie u Marty i Magnusa ruszyliśmy w dalszą drogę, świetnie radziło sobie na zakrętach. Przyjemnośc z jazdy macił tylko niewyłączalny układ suflerski, wciąż sugerujący jazdę na wyższym biegu. Pewnie, pnąc się ostro pod górkę wypakowanym po dach samochodem jak nic powinienem wbić czwórkę, a nie mieć dwójki. Zwłaszcza że na liczniku mieliśmy 40 km/h. Do celu, monastyru Świętego Krzyża było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, ale po drodze chcieliśmy zatrzymać się jeszcze w zupełnie zapomnianym przez Boga i ludzi, XIV wiecznym kościółku de Sant Jaume de Montagut. Położonym na zupełnym pustkowiu, na szczycie rozległego wzgórza. Sześć lat temu znaleźliśmy go zupełnym przypadkiem, włócząc się z Edysią po Katalońskich bezdrożach. I fajnie byłoby znów go zobaczyć. Kolejne ciasne serpentyny i wywołujący łomot zawieszenia dziurawy asfalt, i wreszcie… Malutki kościółek tak jak ostatnio zamknięty był na cztery spusty. Nawet owady, zmęczone panującym wokół nieziemskim upałem, nie zakłócały wszechobecnej ciszy. Przez chwilę pokręciliśmy się po kamiennym dziedzińcu ciesząc oczy ze spotkania starego znajomego a potem na wyścigi zanurkowaliśmy do wnętrza Golfa. Bo co jak co, ale jego klima pracowała bardzo wydajnie. A na dworze było stanowczo zbyt gorąco.

Reial Monestir de Santes Creus widziany nawet z daleka, ze szczytu sąsiedniego wzgórza robił imponujące wrażenie. Założona w 1158 roku przez cysterskich mnichów z Langwedocji budowla z biegiem lat rozrosła się do naprawdę olbrzymich rozmiarów. Cóż w tym dziwnego – gdy tylko Piotr III Aragoński wybrał to opactwo jako miejsce swojego wiecznego spoczynku wszyscy ważniejsi dostojnicy poszli w jego ślady. A to wiązało się z licznymi darowiznami i nadaniami pozwalając na dalszą rozbudowę. Co z kolei przyciągało kolejnych darczyńców. I kółko się zamykało. Jakub II kazał dobudować pomieszczenia królewskie (tak jakby mnisi splendor w tamtych czasach nie był wystarczający), a romańskie krużganki przebudować w stylu gotyckim, Pedro IV Aragoński sfinansował budowę murów… Samograj działał do 1835 roku, gdy na mocy dekretu  la Desamortización hiszpańscy mnisi zostali wywłaszczeni ze swoich posiadłości. Ciekawe że dokument ogłosił premier Juan Alvarez Mendizabala w imieniu regentki Maríi Cristiny de Borbón, Princesy de las Dos Sicilias sprawującej władzę w imieniu dwuletniej wówczas królowej Izabelli II. Pewnie inaczej by nie przeszedł. A tak mnisi zostali wygnani, finanse państwa na krótko poprawione a sam klasztor stał się zabytkiem.  
Dla mnie ważniejsze było że mnisi dobrze wiedzieli jak budować wnętrza pełne chłodu i przyjemnego cienia. Dzięki temu spacer przez kościół, kapitularz, dormitorium, refektarz czy szerokimi krużgankami nie były tak uciążliwe jak to sobie początkowo wyobrażałem. 

Szeroka, trzypasmowa nitka A7 wiła się zdawało by się bez końca gdzieś na południe. Lubię tą drogę. Widoczne od czasu do czasu na wzgórzach ruiny zamków Maurów, Templariuszy i różnych lokalnych władców przypominały mi  zawsze o burzliwej historii tych ziem. A w Oli wywoływały gorączkę złota. Od czasu obowiązkowej lektury Pana Samochodzika święcie wierzyła że napełnione klejnotami skrzynie są niemal na wyciągnięcie ręki, i tylko moja niechęć do zatrzymywania się przy każdej fortecy i dokładnego jej rozkopania pozbawiała nas należnej chwały i bogactwa. A ją wyśnionego Porsche, który obecnie był u niej na pierwszym miejscu na liście must have. Ex aequo z Nike Jordan i jeszcze jakimiś czterdziestoma innymi rzeczami.
Na razie jednak byliśmy w drodze. Zza trochę za cienkiej kierownicy mały Volkswagen wyglądał znacznie lepiej niż się spodziewałem. Przyznaję że byłem uprzedzony. Nigdy nie lubiłem produktów z Wolfsburga. Owszem dane mi było kilka razy jeździć kilkoma generacjami Passata, ale nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia. Do bólu praktyczne wywoływały emocje podobne do pralki. A pokażcie mi kogoś, komu przebiega po plecach dreszczyk emocji na myśl o praniu. Teraz jednak, może za sprawą popołudniowego słońca, wreszcie trochę pustszej drogi i myśli o czekającym nas odpoczynku spojrzałem na naszego Golfa trochę bardziej przyjaźnie. Nie, że był bez wad, bo dość płytka deska kokpitu powodowała, że miałem wrażenie siedzenia z nosem w przedniej szybie. Ale poza tym był miło przestronny, i nawet fotel którego obawiałem się najbardziej (wiecie, zawsze boję się, że będzie niewygodny i jazda z przyjemności zmieni się w istną mordęgę) był niczego sobie. Nie, wróć. Był naprawdę fajny. Wystarczająco szeroki, odpowiednio sprężysty i z dobrym, ale nie nadmiernym trzymaniem bocznym. No i odkrycie roku! Ci goście projektując wnętrze auta wymyślili całkiem sprytny środkowy podłokietnik. Nie tylko przesuwał się do przodu, ale jeszcze unosił, przez co dało się z niego stworzyć naprawdę fajną podpórkę pod prawą rękę. Co prawda troszkę szkoda że przy mocniejszym nacisku cofał się gwałtownie, no ale zdaje się że nikt nie jest doskonały. Byłem naprawdę pod wrażeniem. A poza tym wszystko było uporządkowane i przewidywalne, jak dwója z klasówki z matmy w liceum. Żadnego zaskoczenia. Połączenie klasyki z nowoczesnością wypadło bardzo dobrze, bo obok standardowych, analogowych zegarów, przycisków i pokręteł do sterowania najważniejszymi funkcjami był też duży i czytelny wyświetlacz dotykowy do bardziej zaawansowanej personalizacji nastawów auta. Fajnie, że niemieccy inżynierowie wiedzieli, że zmiana temperatury nawiewu czy jego moc nie należy do grupy tych zaawansowanych i powinna być zawsze pod ręką, a nie ukryta gdzieś głęboko w menu pokładowego komputera. Bo wiecie, we Francji to jeszcze o tym nie mieli pojęcia.

Komfort jazdy potęgowały też doznania akustyczne. A właściwie ich brak, bo auto było naprawdę fajnie wyciszone. Pewnie nie bez znaczenia był też rodzaj ukrytego pod maską silnika – przyjemne benzynowe 1.5 litra o mocy 130 KM. Benzynowe, bo ropniaka od VW za nic bym nie wziął. Jak by nie patrzeć swoimi działaniami w aferze dieslowskiej firma dowiodła swoich nazistowskich korzeni i za grosz im już nie wierzyłem. Swoja drogą dziwne, że alianci nie urządzili kierownictwu VW kolejnej Norymbergi. Bo należało się. I to bardzo. Dziwny komunikat na wyświetlaczu oderwał mnie od rozmyślań. O w mordę! Mieliśmy Malucha! Co prawda cichszego, ale jednak – jechaliśmy na dwóch cylindrach podczas gdy dwa pozostałe zostały odłączone. A momentu ich wyłączenia zupełnie nie poczułem. Na próbę wcisnąłem mocniej pedał gazu i błyskawicznie, bez cienia opóźnienia czy jakiegokolwiek szarpnięcia dwa odpoczywające dotychczas cylindry włączyły się do pracy. Ale bajer. I pewnie oszczędzał kropelki paliwa. Odrobinę uwagi musiałem poświęcić jeszcze tylko włączeniu tempomatu – zupełnie nie rozumiem czemu Niemcy z uporem godnym lepszej sprawy wcisnęli na kierownicę całą masę drobnych guziczków. Fajnie, że tam są i można coś obsłużyć dedykowanym klawiszem, ale skąd mam wiedzieć, który wybrać? Ciekawe że choćby Honda i Opel robią to znacznie lepiej, pozwalając bez odrywania wzroku od jezdni wybrać pożądaną funkcję. A wiec i w Golfie coś jeszcze da się poprawić…

Mimo popołudniowej sjesty ruch na autostradzie wciąż był bardzo duży. Cóż, w całej Europie trwały wakacje i tysiące zapakowanych po dach samochodów płynnie, choć niezbyt szybko, tak 120 km/h zmierzało na upragnione południe. Dominowali Gallowie więc Peugeotów, Citroenów i Renault było bez liku. Ale Holandia, Wielka Brytania, Szwecja i Niemcy też miały całkiem liczną reprezentację. Przez chwilę bawiliśmy się w wyszukiwanie co ciekawszych tablic. Co chwilę zdarzały się rodzynki z Irlandii, Norwegii a nawet Volvo z Estonii! Ale co tam Estonia prawym pasem dostojnie sunął Talbot Matra Rancho. O rany jak ja lubiłem to auto. Nie, nigdy go nie miałem, ale dawno, dawno temu wymieniłem się z kolegą na jego prospekt, który przez parę ładnych lat był moim oknem na szeroki świat. Kolorowe zdjęcia zapakowanego auta na Afrykańskich sawannach… Rancho samym swoim wyglądem obiecywał wielką przygodę. Podobnie jak mijany właśnie Mercedes Beczka (W123) w którym Afrykańska rodzina wiozła cały swój dobytek. Zapakowali go tak, że wysokością ustawionych na dachu pakunków przebijał dostawczaki, mimo że zawieszeniem orał po glebie. Walił przy tym czarnym dymem niczym Bełchatów w szczycie energetycznym. Szkoda że nie miałem w ręku aparatu…

Gwałtowne hamowanie błyskawicznie przywróciło mnie do rzeczywistości. Nie, wcale nie nacisnąłem hamulca. Samo się zrobiło wywołując konsternację wśród jadących wokół aut. Nie bardzo wiedziałem co jest grane, bo w przód mieliśmy dobre 300 metrów pustego pasa. Coś się pewnie popsuło… Zredukowałem bieg i wcisnąłem gaz. O dziwo Golf znów ochoczo ruszył przed siebie. Chwilę mi zajęło nim załapałem chronologię wydarzeń i logikę niemieckiego działania. Byliśmy na rozjeździe autostrad, i dwa nasze wewnętrzne pasy odchodziły lekkim łukiem w lewo, podczas gdy dwa skrajne w prawo. Łukiem – i to było słowo klucz. Najwyraźniej wspomagany przez AI aktywny tempomat wykrył znajdujące się dość daleko z przodu barierki w miejscu ostatecznego rozdziału obu jezdni. I nas pędzących (w jego mniemaniu) wprost na nie. Być może z powodu jazdy pod światło kamera nie zarejestrowała odchylających się w lewo linii pasów i elektronika wpadła w panikę. Fart, że żaden z sunących wokół żabojadów nie wpasował się nam w tył.

Cóż, miałem nowe zajęcie. Chcąc nie chcąc zacząłem grzebać w nastawach, wyłączając co się da, ustawiając na minimum aktywność i dystanse. Tylko… że to nic nie dało. Radar, tempomat i sterujące nimi oprogramowanie histeryzowało na widok każdej, odległej nawet o lata świetlne przeszkody. Przeczulony ACC wykrywał nawet najdrobniejszy ruch po drugiej stronie Atlantyku. Ale w końcu ludzkość odniosła kolejne zwycięstwo nad maszyną. Co prawda trochę pyrrusowe, ale co tam. Po prostu ją wyłączyłem.

Wieczorna Walencja wreszcie zrobiła się troszkę chłodniejsza, i choć nadal było bardzo ciepło, to była już najwyższa pora by wreszcie coś zjeść. W końcu zrobiło się dobrze po 21’ej. Co prawda emocje związane z pokazem delfinów przytłumiły uczucie głodu, ale teraz tym bardziej czułem jego pustkę.  Na Carrer de Pere Google doprowadziło nas bezbłędnie. No chyba ze za błąd uznać pójście w zaparte, że prowadzona przez włochów z Sardynii Antica Osteria jest na innym rogu skrzyżowania niż wskazywał na to zawieszony nad wejściem do trattorii szyld. I pewnie bym się zgodził z chłopakami z Mountain View, że skoro rzeczywistość nie pokrywa się ze wskazami Google, to tym gorzej dla rzeczywistości, gdybym nie był tak cholernie głodny. Zamiast siedzieć w knajpce tkwiłem pod opuszczonymi już o tej porze metalowymi żaluzjami sklepu AGD, podczas gdy z przeciwnej strony skrzyżowania dobiegały wspaniałe zapachy śródziemnomorskiej kuchni. Do diabła z Google, machnąłem na nich ręką i ruszyłem na druga stronę ulicy do poleconej mi jeszcze w Warszawie restauracji.

Nie była przesadnie duża, jakieś 8 czy 10 stolików w środku i kolejne cztery na zewnątrz. Choć z racji podniesionych żaluzji granica pomiędzy „w’ i „poza” była mocno umowna. Siedliśmy przy filarze, na wiklinowych krzesłach i wziąłem się za studiowanie menu. Napisanego odręcznie na kawałku szarego papieru zmieniało się codziennie, w zależności od tego co kucharz z pomocnikami „upolowali” rano na targowisku. Tylko że brak okularów w połączeniu z charakterem pisma na papierze od razu zepchnęły mnie to do defensywy. Dlatego gdy w końcu podeszła do nas drobniutka Giovanna spróbowałem negocjacji zamiast wskazania konkretnego dania. Tyle że dziewczyna mówiła po włosku i hiszpańsku, natomiast o angielskim i polskim nigdy nie słyszała co trochę utrudniło nawiązanie nici porozumienia. Ale powtarzane w kółko jak mantrę słowo bruschetta zrozumiała. Tyle że zamiast je zapisać rzuciła bezwzględne „no” po czym zaczęła coś trajkotać wskazując palcem coś w menu. Jasne że niczego nie zrozumiałem, więc tylko mądrze pokiwałem głową.  Zresztą ja zawsze mądrze kiwam głową, choć Edysia twierdzi że upodabnia mnie to raczej do psa maskotki z tylnego okna auta z lat ’70…

Czekaliśmy dość długo wsłuchując się w dobiegające zza kotary dźwięki kuchni. Nie miałem pojęcia co się tam działo, ale sądząc po natężeniu szczęku noży, stukotu talerzy i podniesionych głosach nie wybraliśmy chyba najprostszego dania. Jeszcze kolejne kilka minut podczas których zastanawiałem się czy nie podejść do siedzących na chodniku gołębi i nie zacząć podbierać im kruszek chleba i… nasza kelnerka, tym razem ze swoim piccolo cagnolino Clotilde przy nodze postawiła przed nami spore deseczki, każdą z pięcioma nieziemsko wyglądającymi grzankami. To były crostini – kanapeczki z pieczonego w piecu chleba przykrytego różnymi specjałami. I to jakimi! Pierwsza grzanka okazała się przepyszną, klasyczną bruschettą (a więc jednak była!) z pomidorkami, czosnkiem i oliwą. A kolejne, z pastą z wątróbki drobiowej, smażoną cebulką pod pierzynką ze stopionego sera mozzarella, duszoną cebulką… to było niebo w gębie! Po prostu nie mogłem się oprzeć i dolewając Edysi białego Vermentino di Sardegna cichutko podprowadziłem z jej deseczki jedną z grzaneczek. Mam nadzieję że nie zauważyła.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *