Bez kategorii

Port-en-Bessin – Normandia, Francja

Wyłączyłem silnik i chrapliwy pomruk silnika momentalnie zastąpił krzyk unoszących się w powietrzu mew. Wielkie, białe ptaki krążyły czujnie nad stalowymi, ukrytymi jeszcze w cieniu wodami portu, usiłując wypatrzeć na pokładach przycumowanych do nabrzeży kutrów jakieś porzucone przez rybaków kąski. Pogrążony jeszcze w nocnym letargu Port-en-Bessin dopiero zaczynał budzić się do życia, ale wracające z połowu stateczki przepłynęły przez śluzę raptem trzy godziny temu, wraz z ostatnią falą przypływu i zmęczone załogi mogły co nieco przeoczyć wypakowując ciężkie skrzynki z przeznaczonym na targ rybny towarem. Zresztą drażniący powonienie zapach świeżo złowionych ryb dawał im nikłą nadzieję, że coś jednak znajdą.


Teraz, o siódmej, rozświetlona promieniami wschodzącego dopiero słońca nadbrzeżna promenada Ouai Felix Faure wyglądała niezwykle malowniczo. Długi ciąg zadbanych, kolorowych kamienic kąpał się już w świetle porannego słońca, którego długie promienie wyciągały z mroku również niektóre z tkwiących przy nabrzeżu stateczków, ślizgając się niepewnie po ich nadbudówkach. Grube, zarzucone na cumownicze pachołki liny biegły ku najbardziej zróżnicowanej flotylli, jaką dane mi było widzieć. Stare, drewniane krypy o zniszczonych przez sztormy i czas kadłubach uderzały zrobionymi z opon obijaczami o stalowe kadłuby nie mniej pokiereszowanych, choć wyraźnie nowszych jednostek. Te duże stały tuż obok małych, stare przy wręcz antycznych, szybsze przy tych które napędzały już chyba tylko pobożne życzenia i modlitwy załogi. Wszystkie połączone koniecznością przeczekania odpływu i… ostrym, przenikającym nawet najbardziej zapchane nosy smrodem tak typowym dla świeżo złowionych ryb.


Przeskakując nad biegnącymi w poprzek chodnika grubymi cumami ruszyłem ku nieodległej piekarni słuchając kakofonii skrzypiących takielunków, stukotu pordzewiałych kadłubów o obijacze i cichego szeptu zefirka w porozwieszanych na bomach sieciach.
Nagły łoskot podnoszonej metalowej żaluzji gwałtownie zakłócił spokój. Zasuszona jak mumia i równie atrakcyjna właścicielka piekarni najwyraźniej trochę dzisiaj zaspała, i teraz z energią godną lepszej sprawy usiłowała nadgonić czas, szarpiąc gwałtownie za zamknięcie drzwi. Niepotrzebnie, bo wszyscy klienci czekali przecież cierpliwie trzydzieści metrów dalej, w Le Cafe du Port. Stali bywalcy, starsi panowie z kraciastych, flanelowych koszulach ćmili swoje Galouises sącząc poranną kawę przegryzaną croissantem, podczas gdy ich żony cierpliwie czekały w domach, aż styrani zakupami mężowie dostarczą w końcu poranne pieczywo. Za kontuarem kafeterii zabiegana madame w białym fartuszku ustawiła właśnie w rzędzie kolejne filiżanki, a potem wcisnęła wielki, wytarty przez lata użytkowania przycisk. Najwyraxniej trochę się go bała, bo odskoczyła gwałtownie, podczas gdy olbrzymi, stary ekspres sapnął przeraźliwie, upuścił trochę pary i gdy wydawało się że tym razem skonał już na dobre, z westchnieniem swoich mechanicznych trzewi zaczął wypluwać wąski strumyczek ciemnego espresso. Boulangerie i mumia musiały dzisiaj chwilę poczekać.

Marineküstenbatterie Longues-sur-mer
Jeszcze przed wyjazdem do Francji, w ramach szeroko pojętej dydaktyki zmusiłem dziewczyny do zapoznania się z historią tych ziem. Na początek wzięliśmy się za trzy sezony ‘Allo ‘Allo, tak by wiedziały, skąd na klifowym wybrzeżu Normandii wzięła się tak liczna, klasyczna niemiecka architektura. Dlatego teraz, gdy ze zgrzytem opon na żwirowym parkingu zatrzymaliśmy się przy Marineküstenbatterie Longues-sur-mer, nie trzeba im było zbyt dużo tłumaczyć. Olbrzymie, przykryte darnią bunkry typu M272 Regelbau robiły przygnębiające, choć i wzbudzające pewien podziw wrażenie. Na każdy z nich zużyto 600 metrów sześciennych betonu i cztery tony stali zbrojeniowej plus sporo roboczogodzin, co pewnie przyczyniło się do znacznego spadku bezrobocia w najbliższej okolicy. W efekcie zamiast w małym czołgu porucznik Gruber mógł schronić się za ścianami i stropem o przeszło dwumetrowej grubości. W przedniej części bunkra umieszczono wyprodukowane w czeskich zakładach Skody w Pilźnie działo kalibru 150mm. Wraz z trzema kolejnymi, identycznymi kazamatami i umieszczonym 300 metrów w przód, wkopanym głęboko w ziemię, dwupoziomowym stanowiskiem kierowania ogniem tworzył jedną z wielu wchodzących w skład Wału Atlantyckiego baterii.


Jak by nie było Niemcy nie docenili jednak determinacji Rene Artois, który chcąc ocalić głowę wszystkie zdobyte przez ruch oporu nie plany przekazał angielskim letnikom. Dzięki temu znajdująca się na styku plaż Omaha i Gold bateria jeszcze przed D-day była kilkukrotnie atakowana przez alianckie lotnictwo. Decydującego wieczoru i w nocy z 5 na 6 czerwca bombowcom udało się uszkodzić wewnętrzny system łączności pomiędzy stanowiskiem kierowania ogniem a bunkrami artyleryjskimi. Dzięki temu, gdy o 05:37 krążownik HMS Ajax otworzył do niej ogień, Niemcy zmuszeni byli korzystać z sygnałów wizualnych, co znacznie obniżyło celność dział. Zresztą o 08:45 Marineküstenbatterie Longues-sur-mer w ogóle zamilkła, by usunąć powstałe w czasie wymiany ognia uszkodzenia. Nie na wiele się to zdało, bo do wymiany ciosów dołączył się amerykański drednot USS Arkansas i dwa francuskie krążowniki Leygues i Montcalm, doprowadzając w krótkim czasie do zniszczenia jednej i poważnego uszkodzenia dwóch kolejnych kazamat. 7 czerwca było już po sprawie – w południe 120 niemców (ze 184 stanowiących obsadę stanowiska) poddało się żołnierzom kompanii C2 pułku Devonshire.

Pozostawiona w nienaruszonym stanie, jako pomnik nie tak przecież znów odległej przeszłości bateria Longues-sur-mer była doskonale przygotowana na przyjęcie zwiedzających. I dobrze rozreklamowana, co skutkowało całkiem sporą ilością stojących na parkingu aut. Po klifach kręciło się wielu anglików, holendrów i niemców. Ciekawe, czy wśród tych ostatnich nie ukrywali się jacyś spadkobiercy herr Flicka, chcący odszukać zaginione arcydzieło, obraz upadłej Madonny z wielkim cycem autorstwa van Klompa.

Velorails
Do starej stacji kolejowej w Pont-Erambourg mieliśmy prawie 70 kilometrów, co nie powinno być większym problemem dla 225 konnego Talismana, na ujeżdżanie którego wreszcie przyszła moja kolej. Tyle że wszechobecność fotoradarów połączona z wysokością mandatów skutecznie temperowała jego moc… do jakiś dwudziestu. Wedle uczulonego na pułapki francuskiej gandarmerie Google trasa miała zająć dobrze ponad godzinę, a że spóźnienie nie wchodziło w rachubę, to trzeba było się zbierać.

Sporo sobie obiecywałem po flagowej francuskiej limuzynie. Lubię Renault. W dawnych czasach, gdy w Polsce można już było mieć samochody, pierwszym nabytkiem Rodziców była Renault 21 Nevada TD. Uwielbiałem ją. Pakowne, komfortowe kombi po prostu deklasowało starego, dużego Fiata. Po kilku latach, gdy zamienili R21 na R25, swoje uczucia przelałem na flagową limuzynę koncernu. A potem Renault urządziło premierę przepięknej Safrane. Nie byle gdzie, bo na Zamku Królewskim w Warszawie. Zwaliła mnie z nóg swoim przepychem i atrakcyjnością… prezentujących auta modelek. Gdyby jeszcze produkowali ten wóz, niechybnie bym go kupił. Nowy, bo z dostępnymi na rynku egzemplarzami było jak z Madame Edith. Czas nie był dla nich zbyt łaskawy.
Z Lagunami byłem trochę na bakier. Jakoś nie do końca przekonywały mnie pomysły stylistyczne Patricka le Quement, twórcy takich hitów jak Avantime (3 lata w produkcji i 8.557 egzemplarzy) czy Vel Satis. Co prawda ten drugi pociągnął lat osiem, ale tylko dzięki kroplówce koncernu. Zresztą 62.000 wyprodukowane przez ten czas auta mówią chyba same za siebie. Oba te wynalazki potrzebne były firmie jak pisuary na zjeździe lesbijek, psując tylko image.
Nic dziwnego że w końcu ówczesny CEO koncernu Renault-Nissan-Mitsubishi-Samsung-i-coś-tam-jeszcze, zwiedzający obecnie japońskie więzienia Carlos Ghosn, poprosił swojego głównego projektanta o przygotowanie sukcesji. I tak schedę przejął Laurens van den Acker. Pragmatyczny holender, który raz na zawsze skończył z eksperymentami, wskazując pracującemu nad liniami nowej limuzyny Alexisowi Martot nowy obiekt inspiracji – Volkswagena Passata. Wzorzec porywający jak 3.127 odcinek Na Wspólnej (oraz każdy z poprzednich i kolejnych), ale odnoszący sprzedażowe sukcesy.

Przyciąga wzrok proporcjonalną linią nadwozia, przestronnością wnętrza i komfortem. Wyrazisty przód, elegancka linia bagażnika i atletycznie zarysowane boki składają się na jego niezwykle atrakcyjny wygląd – to Laurens van den Acker.
Choć z tym niezwykle atrakcyjnym wyglądem to trochę pojechał… Niezwykle atrakcyjna to była Maewa Coucke, pochodząca z Nord-Pas-de-Calais Miss Francji 2018. A zaprezentowany w 6 czerwca 2015 roku, na zamku Chateau de Chantilly Talisman był po prostu ładny. I co ważnie w klasie średniej, nie był ekstrawagancki. Cechował go elegancki, choć mocno napakowany i bardzo niemiecki styl. Trochę gorzej było w środku. Linia deski w niczym nie przypominała ciekawego projektu R25 – stała się nad wyraz sztampowa i nudna. Za to wrażenie robił potężny, zorientowany pionowo centralny monitor. Aż do momentu gdy włączyłem zapłon… cóż, pozory lubią mylić. Ekranik miał raptem wielkośc przeciętnej komórki, a całą resztę stanowiła otaczająca go wielka, czarna ramka. Na dodatek system dotknęła podobna przypadłość, co ujeżdżanego w poprzednim tygodniu w Pas de Calais Citroena. Choć tu nazywała się R-link, to nie miało to żadnego znaczenia. Francuska elektronika… była równie szybka i intuicyjna co ENIAC, tyle że z unowocześnioną grafiką. Taką prawie współczesną, żywcem przeniesioną z ZX Spectrum… 

Ale poza tym limuzyna w specyfikacji S-Edition była niczego sobie. Zwłaszcza gdy trochę mocniej wcisnąłem gaz i doładowany 1.8 z niskim bulgotem błyskawicznie przekazał całą dostępną moc na przednie koła, wciskając nas mocno w fotele. Tylko na chwilę, bo zaraz odpuściłem. Wiecie, fotoradary…

Przygotowując się do produkcji nowego modelu koncern czynił wszystko by zerwać z przynależnym Lagunie niechlubnym tytułem królowej lawet. Do fabryki w Douai sprowadzono nawet specjalistów z Daimlera, by pomogli miejscowym w eliminacji niedociągnięć. Na zamieszczonym na youtube filmie wyglądało to naprawdę imponująco. Potężne prasy nadające blachom właściwy kształt, komputerowo sterowane spawanie, kąpiele antykorozyjne, lakierowanie. Lasery, roboty i cała ta technologia rodem ze Star Treka robiła wrażenie.
Nie rozumiałem więc zupełnie, czemu przez całą drogę słuchać musiałem ciągłych skrzypień i trzasków, dobiegających z różnych zakamarków auta?! Najwyraźniej przebiegli Germanie na rozmowy o jakości podesłali Galom ekipę odpowiedzialną za W210. Powszechnie znanego jako Okularnik.

Dolina Noireau z wijącą się w dole rzeką, kamiennymi mostami, wiaduktami i poprowadzoną wśród bujnej zieleni linią kolejową musiała stanowić piękne tło dla naszej trasy. Tyle, że od zbiórki na starej stacji kolejowej w  Pont-Erambourg minęło już z milion obrotów pedałami, a szyny po których jechaliśmy drezyną wciąż znosiły się ku górze, więc niewiele z tego widziałem. Zalewający mi oczy pot na tyle skutecznie ograniczał percepcję, że nawet nie byłe w stanie wypatrywać kończącego trasę tunelu Gouttes. A musiał być już blisko, co wyraźnie sugerowało nieznośne pieczenie w udach. W końcu 13 kilometrów nie mogło być aż tak długie.
Po prawej ukazał się jakiś ciemniejszy kształt. Budynek dawnej stacji Berjou-Cahan, plus minus w połowie drogi, o czym z nieskrywaną satysfakcją nie omieszkała poinformować mnie Ola. Jak ona to robiła, że mimo kręcenia pedałami wciąż miała siłę gadać? W końcu ledwie żywy odpuściłem i padłem na znajdująca się z tyłu platformy ławkę, a napędem zajęły się Edysia z Helą. Powoli wracał mi oddech, a wytrzeszczone oczy wskoczyły znów na swoje miejsce. Akurat na czas by zauważyć przebiegającą w poprzek torowiska linkę z zwieszającymi się do ziemi wielkimi płachtami z napisem STOP. Sprytne. I stosowane na każdym skrzyżowaniu z lokalnymi drogami. Trzeba zatrzymać się i unieść przeszkodę, co mocno ogranicza ryzyko kolizji z hipotetycznym, przecinającym nam drogę autem. Hipotetycznym, bo od wieków nic tędy nie jechało. I sądząc po okolicy, w najbliższym ćwierćwieczu niewiele miało się w tej materii zmienić.
Teraz, z tylnego siedzenia, wreszcie byłem w stanie docenić piękno i genialność velorails. Zabawy we Francji całkiem popularnej, o czym świadczy dedykowana jej mapka (https://veloraildefrance.com/). Jazda starymi, nieużywanymi już torami, wśród łąk, lasów i wzgórz może być naprawdę przyjemna.
Bawiliście się kiedyś zwrotnicą? A obrotnicą? Ja dotychczas tylko jako dziecko, i to tylko w skali H0, więc z entuzjazmem godnym lepszej sprawy zabrałem się do dzieła. Zresztą nie tylko ja. Pod tunelem trzeba było przecież odwrócić drezyny wszystkich uczestników, co wywołało masę emocji. Wszyscy panowie oczywiście się na tym znali (choć tylko teoretycznie), a problem był jak najbardziej realny. Zastosowane przez konstruktorów rozwiązanie było co prawda proste jak budowa cepa (pewnie projektował je Niemiec), ale w otoczeniu francuzów urosło do skali lotów kosmicznych. Dopiero obrócenie pierwszego wózka zahamowało powstawanie komitetów, specjalnych zespołów do spraw rozwiązania niczego i komisji oceniających. Niestety nie doszliśmy do etapu uchwalania budżetów, a przecież dopiero mogło zrobić się naprawdę ciekawie. Niezwykłe, jak Galowie potrafią wszystko skomplikować. Normalnie prawie jak my. No ale o tym przekonałem się już rozgryzając system R-Link Talismana.

Graniville-Langannerie
Droga powrotna do Port-en-Bassin trochę nam się wydłużyła. Tym razem za sprawą Graniville-Langannerie, gdzie znajduje się Polski cmentarz żołnierzy z 1 Dywizji Pancernej Generała Maczka. W przeciwieństwie do amerykańskich nekropolii na plażach Normandii tu było zupełnie pusto. Ale to byli przecież nasi, koledzy mojego wujka Niunka, więc nie mogliśmy nie przyjechać. Bo wygląda na to, że o ile Amerykanie, Anglicy, Kanadyjczycy czy Niemcy o swoich pamiętają, to z nami (a zwłaszcza odpowiedzialnymi za to politykami) nie jest najlepiej (Polityka, 6 czerwca 2019 – https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/swiat/1795780,1,75-rocznica-d-day-w-normandii-polski-cmentarz-wyglada-zalosnie.read).

Mont-Saint-Michel
Według prognoz pogoda znów miała nie być najlepsza, więc zamiast czekać na słońce ruszyliśmy na południowy zachód, w kierunku odległego o 122 kilometry opactwa Mont-Saint-Michel. I dobrze, bo po trzech dniach na plaży miałem już trochę dość skakania po falach. Tym razem czekało nas trochę jazdy autostradą, pozwalającą na trochę więcej niż lokalne drogi. Na A84 Talisman czuł się wreszcie jak ryba w wodzie. Było czuć że stworzono go do przemierzania długich dystansów w… niezbyt komfortowych warunkach. Już po pół godzinie jazdy obszerne fotele coraz bardziej dawały mi się we znaki, a instalacja wielkiego, panoramicznego okna w dachu wymusiła tak znaczną obniżkę podsufitki, że mimo opuszczenia maksymalnie fotela ciągle tarłem o nią głową. Nie chcę powiedzieć że nie ma już dobrych Renault. One istnieją. Naprawdę. Podobnie jak Yeti, zarekwirowane przez FBI odkrycia Indiany Jonesa i moment obrotowy w silnikach chińskich aut.
Ale co tam. Za chwilę miałem przecież znaleźć się na kartach Imienia Róży. W francuskiej co prawda, a nie włoskiej wersji, ale sięgający korzeniami VIII wieku benedyktyński klasztor był dla mnie zawsze kwintesencją średniowiecza.


Już z daleka opactwo robi olbrzymie wrażenie. I na tym powinniśmy poprzestać, tyle że mądry Polak po szkodzie. Według danych każdego roku przybywają tu ponad 3 miliony zwiedzających, i z każdym krokiem zrobionym w stronę skały coraz bardziej dawało się to odczuć. Ale i tak nie przygotowało mnie to na doświadczenie, którego doznaliśmy gdy tylko przekroczyliśmy bramę… Gęsty tłum, w szpalerze którego powoli posuwaliśmy się wąską uliczką wzdłuż murów sprawił, że czułem się jak na drodze pokutnej. Całe szczęście że w tłumie nie było żadnych uprawiających samobiczowanie flagelantów, bo mógłbym jeszcze niechcący oberwać. Luźniej już było w kolejkach nieboszczki PRL, gdy rzucali srajtaśmę.

Cóż, pozostawała jeszcze nadzieja na naleśniki. Podobno najlepsze, wręcz boskie są w specjalizującej się w nich tawernie La Sirene Lochet. Według mapy nie daleko, zaraz po lewej od wejścia, za główną bramą, przy samej Grande Rue. W końcu byliśmy na miejscu. Tłum wyglądał tak samo jak gdzie indziej, tyle że zaskakująco… stał. Nie wykonywał nawet tych ruchów robaczkowych, dzięki którym poprzednio, centymetr po centymetrze skracaliśmy dzielący nas od celu dystans. No i te ceny… Wg internetu ich poziom sięgał Marsa. Podobnie jak koniec kolejki, przy którym się znaleźliśmy. Według słów zabieganej kelnerki, by dostać stolik czekały nas co najmniej dwie godziny czekania.
Odpuściliśmy, i drobnymi kroczkami oddaliliśmy się ku wyjściu z opactwa.
A brak naleśników nadrobiliśmy to w kilka godzin później, w ulicznej gastronomii. Podejrzewam, że wcale nie smakowały gorzej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *