
Podere dell’ Anselmo – Toskania, Italia
Już sam początek tej podróży był niezwykły. Wyobraźcie sobie moje zdumienie, gdy siedząca za kontuarem wypożyczalni samochodów dziewczyna wykazała zainteresowanie tym, co mówię. A właściwie wręcz entuzjazm. Słysząc o Giulii zmartwiła się nieco, bo ta nie wróciła jeszcze ze swojej poprzedniej randki, ale natychmiast zaproponowała w to miejsce jej młodszą siostrę, Giuliettę. A następnie sięgnęła pod kontuar, i wyciągając mocno zaczytany numer Quattroruote zaczęła trajkotać, że właściwie to powinienem raczej pomyśleć o Stelvio. Znalazła właściwy artykuł i dźgając go palcem niczym szpadą nawijała o płycie podłogowej Giorgio, wale korbowym z włókna węglowego, systemie DNA, silniku o mocy 500 KM, przyspieszeniu w 3,8 sekundy do setki i najszybszym wśród SUV’ów pokonaniu północnej pętli Nurburgringu. Wszystko na jednym wdechu i to w takim tempie, jakby sama właśnie kończyła to okrążenie. Usiłowałem to wszystko ogarnąć nie wpadając w przesadną panikę. Bo wiecie, stałem przed kontuarem Europcaru na lotnisku w Bolonii, a nie padoku pobliskiej Imoli. A zaaferowana dziewczyna po jego drugiej stronie zupełnie nie pasowała do potwierdzonego wielokrotnie empirycznie wizerunku homo rentalus. Gatunku znanego z powolnych ruchów, błędnego i wiecznie nieobecnego spojrzenia i myśli nigdy nie szybujących dalej niż do wzoru i koloru położonego na paznokciach lakieru. A tu szok! Takie rzeczy to tylko w Italii.


Stelvio już z daleka wyróżniał się z oczekującego na parkingu samochodowego tłumu. Nie w jakiś ostentacyjny sposób. Co to, to nie. Ale przyciągał spojrzenia. Gdyby na jednym końcu skali postawić Dwayne Johnsona z jego prawie dwoma metrami wzrostu i muskulaturą T-Rexa, a na drugim 170 centymetrów Toma Cruise (który, obsadzając się w roli ex żandarma Jacka Reachera, bardzo by chciał by odczytywać je jako 190), to Stelvio było by… Georgem Clooneyem. I to Georgem Clooneyem w garniturze. Cholernie dobrze skrojonym garniturze. Nie wiem na czym to polega, ale włosi po prostu potrafią tworzyć piękne auta. A Alfa Romeo nawet u nich jest w ścisłej designerskiej czołówce.

Nie lubię ulegać stereotypom. Ba, przeważnie z wrodzonej przekory staram się działać wbrew nim, by dowieźć bezsensu szablonowego myślenia. Choć z drugiej strony uogólnienia i powszechnie opinie nie biorą się z niczego… Koncern Fiat-Chrysler-Automoblies słynął przecież z tego, że od niepamiętnych czasów, co kilka lat, wraz z kolejną generację swoich aut ogłaszał jakościowy przełom. Od tego momentu jakość ich produktów miała być co najmniej „niemiecka”. Nie robiąc jednocześnie nic w kierunku jej poprawy. Poza owym gadaniem, ma się rozumieć. Ale od pewnego czasu przestano rzucać słowa na wiatr. Doświadczyli tego ludzie z Lancii, którzy zdaje się, wywinęli ten numer o jeden raz za dużo i… wkurzony Sergio Marchionne zdmuchnął tę zasłużoną markę w niebyt. Nie wiem jakie były dalsze losy jej kierownictwa, ale nie zdziwił bym się gdyby ściął ich własnoręcznie na pokazowej egzekucji. Taki przykład musiał wywołać niezły popłoch w Maserati, Fiacie, Abarth, Ferrari, Alfie Romeo i jeszcze kilku innych firmach zgromadzonych pod skrzydłami FCA. I właśnie dlatego do powszechnie znanych dowcipów o wytworach włoskiej motoryzacji podchodziłem jak do fajnych dykteryjek, opisujących ich dawno minione „osiągnięcia”.

Zbliżeniowy kluczyk odblokował zamki, gdy tylko podtoczyłem się z walizkami do auta. Ruch ręką i tylna klapa z sykiem ruszyła ku górze. Nie lubię tego rozwiązania, bo długo się czeka na otwarcie, ale teraz nie może być auta z segmentu premium bez elektrycznie otwieranego bagażnika. Jakby był jakiś problem w uniesieniu pokrywy ręką… No, ale w końcu wnętrze kufra stanęło przede mną otworem. Wsunąłem dwie walizki i nacisnąłem znajdujący się w klapie przycisk zamykania i… nic. No jasne! To względy bezpieczeństwa. Przyciśnij, a potem potwierdź, znów przyciskając, by nikomu nic się nie stało. Genialne! Po piątym potwierdzeniu zacząłem się nieco irytować, ale niepotrzebnie, bo po dwóch kolejnych pokrywa wreszcie ruszyła do dołu. Gdy tylko się domknęła, wskoczyłem za kierownicę, by rozejrzeć się po wnętrzu. Jak na średniej wielkości europejskiego SUVa było naprawdę przestronne. Nie była to może wielkość sali bawialnej w pałacu Pitti, florenckiej siedzibie Medyceuszy, którą dysponują amerykańskie giganty w stylu Cadillaca Escalade, ale też w niczym nie przypominała ciasnoty panującej w salono-kuchnio-sypialni ursynowskiej kawalerki. Na dodatek do wykończenia użyto szlachetnych, dobrze dobranych materiałów. Oraz dodano pełno drobnych smaczków, jak przywodzący na myśl wyścigowe modele Ferrari przycisk starteru silnika, umieszczony w kole kierownicy. Albo tłoczone w pokrywającej zagłówki skórze okrągłe logo Alfa Romeo. Niby coś kompletnie zbędnego, ale jednocześnie jak miłego. Coś jak… pieprzyk Cindy Crawford.


Wyjechaliśmy z ostatniego z kilkunastu znajdujących się między Bolonią a Florencją tuneli, i zalała nas powódź słonecznego światła. Po gęstych chmurach i mgłach na północy bezchmurne niebo było miłą odmianą. To samo pomyśleli pewnie kierowcy innych aut, bo momentalnie dodali gazu. Jadące przede mną Maseratti Levante błyskawicznie odskoczyło na kilkaset metrów, nim płynnie i miękko pracująca skrzynia Alfy zredukowała biegi, a sprężarka zaczęła tłoczyć do cylindrów więcej powietrza, tak by 190 konny diesel zaczął w końcu wyraźnie przyspieszać wciskając nas lekko w fotele. Ale o dziwo w środku było nadal przyjemnie cicho. Po lewym pasie przesunął się Porsche Macan. Całkiem sporo widziałem ich na tutejszych drogach. Zawsze mnie zastanawiało gdzie się znajdują te wszystkie, bijące podobno rekordy sprzedaży, podwyższone auta. Bo choć w Niemczech czy Szwecji było ich sporo, to wcale nie dominowały. Teraz już znałem odpowiedź. Grasowały tu, we Włoszech. I to zarówno te ze średniej jak i najwyższej półki. Przez ostatnie 100 kilometrów minęły mnie aż trzy Levante, kilkanaście Cayenne i jeszcze więcej Macanów. A także parę Velarów i F-Pace. Że nie wspomnę o Stelvio, które było równie częstym gościem na drodze, co espresso na miejscowych stacjach. Niektóre z nich nawet w odmianie Quadrifoglio.
Nie dojeżdżając do Florencji zjechałem z autostrady w SS67 by wzdłuż rzeki Arno ruszyć na zachód, ku widniejącym w oddali wzgórzom północnej Toskanii. Grudniowy, pozbawiony soczystej zieleni krajobraz urozmaicały rozstawione co chwilę brązowe tabliczki z miłym dla serca napisem Strada del Vino. Byliśmy na szlaku wiodącym od jednego do drugiego producenta lokalnych trunków. Potwierdzały to zresztą rozpościerające się po obydwóch stronach doliny winnice. Równe rzędy krzewów, szare i przygaszone zimową aurą, pobudzały wyobraźnię przywołując wspomnienia z letnich i jesiennych pobytów w sercu tego winiarskiego regionu. Skręciłem w SP80 i omijając kolejne dziury w nawierzchni chłonąłem mijane widoki. A potem, nie mogąc już dłużej wytrzymać, poddałem się impulsowi i przyhamowawszy przed kolejną brązową tabliczką skręciłem w prawo, w gruntową drogę. Wiem że to było bez sensu. Mieliśmy dziś przecież trzydziesty dzień grudnia i wszyscy bez wyjątku, na całej planecie, zajęci byli przygotowaniami do nadchodzącego sylwestra. Ale ja naprawdę chciałem wpaść do jakiejś winnicy, by choć przez chwilę poczuć jej klimat.

Przeskoczyliśmy wąskim, kratownicowym mostem nad wijącym się w dole strumieniem, po czym ziemną drogą rozpoczęliśmy wspinaczkę w górę stoku. Chlupiące pod kołami błoto i kolejne zakręty odsłaniały niekończące się winnice, przetykane od czasu do czasu szarymi pniami gajów oliwnych. Ależ to musiało wyglądać w sezonie, skoro teraz było tu tak pięknie! Kolejny zakręt i u stóp mieliśmy szeroką panoramę całej doliny. Bajka…
Ola wypatrzyła kolejny znak, tym razem z głową konia a nie winnymi gronami, więc minęliśmy wjazd na parking przy zabudowaniach winnicy i po kilkudziesięciu kolejnych metrach wspinaczki skręciłem ku stajniom. O dziwo były otwarte. W czasie gdy dziewczyny na migi usiłowały umówić ad hoc organizowaną jazdę, ja próbowałem zaparkować auto. Kurczę, niewielkie nachylenie stoku w połączeniu z błotnistą, mokrą ziemią kazało się przeszkodą nie do pokonania. Lewe opony mlaskając mieliły błocko, podczas gdy prawe nawet nie myślały o ruszeniu z miejsca. Jak to możliwe, że stojący kilka metrów z przodu Fiat Panda dał sobie jakoś z tym radę? A może wjechał gdy ziemia była jeszcze sucha i spalona słońcem, a teraz czekał na ocieplenie?

Porzuciłem stojącą trochę skosem Alfę i ruszyłem ku widniejącym w dole zabudowaniom winnicy. Podere dell’ Anselmo. Było już co prawda po trzynastej, i to w niedzielę, więc nie bardzo wierzyłem że coś wskóram, ale otwarte okiennice piętrowego, wypłowiałego na słońcu pomarańczowego budynku kusiły by spróbować. Niestety z bliska wszystko wyglądało na głucho zamknięte. I w głównym budynku, jak i w przylegającym do niego niskim, długim pawilonie z łukowatymi oknami sięgającymi aż do samej ziemi. Pokręciłem się chwilę po obejściu, po czym ruszyłem z powrotem ku stajni, gdy jakiś dobiegający z oddali gwar zwrócił moją uwagę. Po chwili spomiędzy obrastających wejście do winiarni drzew wyłoniła się spora, roześmiana grupa ludzi i w radosnym nastroju ruszyła do środka. Najwyraźniej ktoś z nich miał pasujący do drzwi klucz, bo po kolei znikali we wnętrzu budynku. Zagęszczając ruchy skróciliśmy dystans i weszliśmy z Edytą do środka zaraz za ostatnimi z biesiadników. Nawet nie zdążyłem otworzyć ust by się przywitać, gdy w naszych rękach wylądowały napełnione kieliszki wina…
A potem… zostaliśmy adoptowani. Bo rodzina Forconi, właściciele winnicy, na Sylwestra nigdzie się nie wybierali. Wręcz przeciwnie, urządzali go u siebie, a kłębiące się przed nami dwadzieścia kilka osób stanowiło odwiedzającą ich właśnie rodzinę. Dodatkowe cztery osoby nie stanowiły problemu. Zostaliśmy dalszymi krewnymi z odległej Polonii. Na stole błyskawicznie pojawiły się dodatkowe nakrycia i… zaczęło się. Pełniący honory domu padre Fabrizio z dumą prezentował przygotowany na dzisiejsze popołudnie zestaw butelek. Wybrał je osobiście poprzedniego wieczora, dobierając starannie pod kątem mających pojawić się w czasie dzisiejszej biesiady potraw. Kilkadziesiąt różnych flaszek, kryjących płyny tak białe jak i czerwone. Nim jednak zdążyliśmy je choćby powąchać, na stół wjechały pierwsze półmiski. Bojąc się, by nie wylądował w innym zakamarku stołu, szybko odebrałem z rąk gospodyni najpiękniejszy z nich, bo pełen przypieczonych na ruszcie, polanych gęstą oliwą połówek chleba, przykrytych kopułami czerwonych pomidorków, plastrami czosnku i cebulki. Moja ulubiona, ukochana, klasyczna bruschetta… Pachniała oszołamiająco. Obok pojawiły się cebularz, półmisek z parmeńską szynką, deska z serami podana z morelową konfiturą…

W chwili gdy rozpocząłem degustację Fabrizio rozsiadł się wygodnie obok, rozpoczynając opowieść o swojej winnicy. Jego przodkowie gospodarzyli na tej ziemi od setek lat. Co prawda udokumentowana rodzinna historia uprawy winorośli i produkcji wina sięgała tylko początku XIX wieku, ale to z powodu braku odpowiednich wpisów, a nie nieobecności rodziny Forconi w okolicy Montespertoli. Po prostu w rejestrach kościelnych, które służą za główne źródło informacji, wcześniej nie wpisywano zajęcia gospodarza. Notowano tylko imię chrzczonego dziecka z adnotacją, czyim był synem. Przecież i tak wszyscy wiedzieli o kogo chodzi.
W trzy dania później później miałem już naprawdę dość. Nie, nie opowiadanych przez Fabrizio historii, bo ich mógłbym słuchać całymi godzinami. Otwierając każdą kolejną butelkę Chianti Montespertoli przyglądał się jej uważnie, a potem wskazywał, z którego z pól pochodziły użyte do produkcji grona, opowiadał o panującej danego roku pogodzie i niuansach fermentacji. Problemem był raczej mój żołądek. Do małych nie należy, ale spróbowanie chociaż po kawałku piętrzących się na stole potraw przekraczało najwyraźniej jego pojemność. Właśnie zacząłem unosić do góry ręce w geście poddania, gdy w prowadzących do kuchni drzwiach pojawiła się pani domu z dużą wazą, którą wypełniała ribollita, gęsta, toskańska zupa jarzynowa. Bez wątpienia pyszna, tylko nie bardzo miałem już gdzie ją zmieścić. Spróbowałem odrobinę, by nie zrobić nikomu przykrości. I choć generalnie nie przepadam za ciepłymi zupami (z małymi wyjątkami dla gęstej ogórkowej i pomidorówki robionych przez moją Mamę) to muszę przyznać, że i ta była niezła. Teraz już naprawdę byłem full. Odchyliłem się na krześle usiłując złapać choć trochę oddechu, co spowodowało że z przerażeniem zauważyłem zmierzające w kierunku stołów kolejne półmiski. Tym razem piętrzyły się na nich pasty – z sosem pomidorowym, z oliwą, z duszonym zającem…


Szkoda że z Florencji do Piedimonte San Germano było prawie 400 kilometrów. To znaczy sam bym je chętnie pokonał, ale nie było szans by namówić na to dziewczyny. Dla nich wizyta w Cassino Assembly Plant byłaby pewnie równie atrakcyjna co czytanie „Nad Niemnem” Orzeszkowej, do którego zmuszano mnie w szkole. To że pierwszym po otwarciu fabryki w 1972 roku produkowanym tam autem był Fiat 126 nie miało dla nich większego znaczenia. I tak nie kojarzyły tego auta. Podobnie jak kolejnych, powstających tam modeli: Regaty, Tipo, Tempry, Marengo, Bravo i Brava, Marea, Stilo i Cromy. Kawał historii włoskiej motoryzacji. Może trochę rdzewiejącej, ale jednak. A potem Fiat zniknął z Cassino. Na cztery lata pojawiła się Lancia z modelem Delta, aż w końcu fabrykę przygarnęła kolejna marka z grupy FCA – Alfa Romeo. Zaczęło się od „wielkiego wietrzenia” na które poszło niebagatelne 1,3 miliarda Euro. Ale szef produkcji, Luigi Galante, chciał mieć wszystko dopięte na tip top, tak by startująca w 2016 roku produkcja Giulii (do której rok później dołączyło Stelvio) mogły rzeczywiście zerwać z dość niechlubną w zakresie jakości tradycją koncernu. Bo historia Alfy to sinusoida niekończącego się pasma sukcesów i porażek. Z przewagą tych drugich, i Luigi najwyraźniej chciał z tym skończyć. A że coś musiało być zrobione wskazywał nawet sukces ostatniego wielkiego hitu marki, zdobywcy tytułu Car of the Year, czyli modelu 156. Przez dziesięć lat produkcji powstało ich 673.435 egzemplarzy. I to pomimo zatrudnienia do promocji Catherine Zeta-Jones, której obecność odpowiadała prawdopodobnie za 90% sprzedaży. Tak dla porównania wspomnę tylko BMW, które oferując w podobnym okresie (1998-2005) swoją serię 3 (model E46) w samym tylko 2002 roku upchnęło ich na rynku 561.249 sztuk. I to bez pomocy Kaśki.

Z Stelvio i Giulią miało być inaczej. W końcu, by etykietka „made in Italy” przestała być przekleństwem, zatrudniono nawet speca od trzaskania drzwiami. W autach ma się rozumieć. Gościu przez cały dzień otwierał je tylko i zamykał na przesuwających się przed nim powoli na taśmie Alfach. W fabryce komputery i roboty przejęły znaczną część obowiązków od ceniących la dolce Vita pracowników. A tych którzy pozostali (ponad 5 tysięcy osób) poddano szkoleniom, indoktrynacji i permanentnej inwigilacji. Dano im nawet smartfony, by w razie czego mogli sprawdzić co mają robić. Choć patrząc do czego młodemu pokoleniu służy telefon chyba nie było to najmądrzejsze posunięcie… Cyfry z resztą też o tym mówią. Nie, nie w sprawie jakości, ale sprzedażowe. O ile 2017 roku upchnięto na świecie 107.836 wszystkich modeli Alfy, a rok później podobne 107.238 to w 2019 już tylko 72.657 a w 2020 54.304… I chyba nie można za to winić ani Klausa Busse, szefa stylistów marki ani Alessandra Maccolini odpowiedzialnego za zewnętrzny wygląd Stelvio. Bo według mnie i Giulia i Stelvio wyglądają… obłędnie. Tyle że… one wciąż są jak Rachel Green z Przyjaciół. Piękna ale strasznie roztrzepana i nieracjonalna. Więc póki auta będziemy kupowali bardziej rozumem niż sercem, BMW wciąż będzie wyprzedzało Alfę.

