
Museo Ferrari – Maranello, Italia
Jakoś tak mam że zimą nachodzi mnie tęsknota za Toskanią. Jej ciepłem, falującymi wzgórzami pokrytymi długimi rzędami krzewów winorośli, poprzetykanymi małymi miasteczkami, w których na zacienionych, wąskich uliczkach królują najróżniejsze bistro i trattorie. No i pizzą, która obok bruschetty i prosciuto con melone jest dla mnie synonimem włoskiej kuchni. Próbowałem przenieść jej smak do domu, ale niestety mimo wieloletnich prób, usilnych starań oraz zastosowania kilkunastu różnych przepisów kompletnie nie wychodzi mi przygotowanie do niej ciasta. Zupełnie nie wiem dlaczego. A przecież każdego od czasu do czasu nachodzi na nią ochota. W takich chwilach, jak się pewnie domyślacie, czuję się mocno zestresowany. Bo wiecie, moja ulubiona pizzeria znajduje się dość daleko, na Piazza Michelozzo w toskańskim Montepulciano, jedyne 1.618 kilometrów od domu. Odkryliśmy ją z Edysią wiele lat temu, zupełnym przypadkiem, spacerując po kamiennych uliczkach tego średniowiecznego miasteczka. Lokal w którym mieści się Pozzo di Pulcinella nie był może specjalnie urokliwy, ale to, co zaserwował nam Giancarlo, zniwelowało wszelkie braki w wystroju. Nawet kształt pizzy w niczym nie przypominał tego owalu, do którego przywykliśmy. U niego każda pizza była inna, w zależności od myśli, jakie krążyły mu po głowie w czasie przygotowywania. Wtedy, za pierwszej naszej u niego bytności otrzymaliśmy coś na kształt długiej głowy krokodyla. Choć może, jak chciała Edysia, była to wyspa z licznymi zatokami? Problem w tym, że przecież nie mogę za każdym razem gdy najdzie mnie ochota na pizzę kupować biletów do Włoch. I nie chodzi o to, że samoloty z Okęcia nie latają tam wystarczająco często. To raczej sprawa kosztów, bo wyszło mi, że każdy jej kawałek byłby dość drogi. Na wszelki wypadek sprawdziłem w paszporcie czy mnie na to stać, ale w rubryce na nazwisko wciąż nie widniało Solorz… Przyszło mi co prawda do głowy że będąc już na miejscu mógłbym zjeść jej więcej (pizzy, nie rubryki), by obniżyć koszt jednostkowy każdego kawałka, ale wiecie, z tym jest jak z dziewczynami na wyborach miss Polonia. Niby mamy swoją blond faworytkę, ale po piętnastu minutach oglądania zaczynamy się zastanawiać, czy brunetka obok nie jest jednak fajniejsza. Podobnie z pizzą, po prostu nie da się jej jeść bez końca, i dlatego po pierwszej porcji pomyślałbym prędzej o scallopini al limone niż o kolejnej dokładce.

Szczęśliwym trafem w najnowszym numerze jednego z tych super poważnych tygodników motoryzacyjnych*, które nawet cień uśmiechu w temacie aut karzą rozstrzelaniem, ćwiartowaniem i weekendem na konwencji PiS (dla niezorientowanych tytuł zaczyna się na M, a kończy na otor) pojawiła się notatka o najnowszym Ferrari. Nazwali je Roma i kurczę, naprawdę mi się spodobało. Piękne, duże Gran Turismo zupełnie nie przypominające skromnych niczym dekolt Dody wyścigówek opuszczających na co dzień bramy fabryki w Maranello. A że dzięki książce Alberta Baime Szybcy jak diabli temat Ferrari miałem ostatnio na tapecie, to miałem już dwa powody by tak niechcący sprawdzić połączenia z Bolonią. Bo do Modeny nic od nas nie lata. A poza tym na bolońskim lotnisku zatrudniają myślące dziewczyny, o czym przekonałem się jakiś czas temu pożyczając tam Alfą Romeo. Zresztą to właśnie z tego miasta wywodzi się niejaka Fabbrica Italiana Carburatori, założony przez Edoardo Webera producent gaźników, a po drodze do Modeny, w dziurze o kulinarnej nazwie Sant’Agata Bolognese ulokował się producent najszybszych na świecie traktorów.** Poza tym do Maranello są raptem 44 kilometry, i tylko należy uważać by jadąc przez Modenę nie wpaść na via Ciro Menotti.*** Więc Bolonia była chyba dobrym wyborem, prawda?
Podróże lotnicze w ostatnich latach zeszły na psy. Owszem są tanie jak przeterminowana żywność z Auchan, ale radość jakiej dostarczają przyrównać można chyba tylko do złapania mocno wstydliwej choroby. Tak zachwalane w reklamach podniebne gosposie do złudzenia przypominały strażniczki z oflagu. I z aparycji, i z zachowania. Nie lepiej było z wyborem serwowanych przez nie dań. Mimo że menu było płatne, to i tak połowy z ubogiego asortymentu nie było. A to co było, catering wygrzebał chyba w przymarketowym kontenerze na odpadki. Nic więc dziwnego że z lotniska zamiast do Maranello zjechaliśmy na krajową SP569, szukając na szybko czegoś do zjedzenia. Z sukcesem, bo po krótkich poszukiwaniach i przepytywaniu nielicznych przechodniów trafiliśmy na otwarte jeszcze Al Ponte Rosso Restorante w Monteveglio. Ewenement po 14’tej, bo w kraju tak pełnym kulinarnych zasad i rytuałów wcale to nie było takie pewne. Zresztą sami oceńcie – śniadanie nieodmiennie składa się z kawy, drugie z małego espresso. Jeśli obiad, to tylko do 14’tej. Signore Enzo Ferrari zawsze jadał je w Ristorante Cavallino przy via Abetone Inferiore. A jeśli z porą posiłku kolidował mu któryś z wyścigów Grand Prix czy LeMans, to… tym gorzej dla wyścigu. Po prostu na niego nie jechał. Bo jedzenie w Italii to sprawa święta.

Nieciekawą z zewnątrz, pudełkowatą bryłę budynku Al Ponte Rosso dość dokładnie odwzorowano i wewnątrz. Duża, podporządkowana swojej funkcji sala nie przyciągała żadnymi elementami wystroju. Terakotowa, łatwa do czyszczenia podłoga, równe, pozbawione ozdób ściany i proste, nakryte białymi obrusami stoły robiły raczej przygnębiające ważenie. O dziwo jednak w większości były zajęte. Widocznie tajemnica miejsca tkwiła w kuchni, co dobrze rokowało na najbliższą przyszłość. Dotarłem do niej w kilka chwil później chcąc poznać sposób szykowania przez szefa zamówionych przez nas eskalopków. Wiecie, rozmowy o jedzeniu są tu nie mniej istotne niż sama konsumpcja. Zresztą to nie jest taka sobie gadka. Każdy element ciała mojego rozmówcy oddawał emocje związane z omawianym przepisem. Podczas gdy ręce z niezwykłą ekspresją prezentowały sposób krojenia i szatkowania mięsa, zmieniając się co chwilę w noże, tłuczki czy szpikulce, a mimika twarzy wyrażała zachwyt nad jego jakością, to podrygujące nogi podkreślały miękkość surowca. Płynący przy tym nieprzerwanie potok słów miał za zadanie ostatecznie przekonać mnie do uznania przepisu jego babki za najdoskonalszy na świecie. I wiecie co, myślę, że nawet gdyby w hotelu naprzeciwko czekała na niego Carolina Stramare**** to pewnie kazał by jej czekać, aż skończy kulinarny wykład.
W Italii taki stan rzeczy spotyka się na każdym kroku. Nie tylko jeśli idzie o jedzenie, ale także w przypadku futbolu, wyścigów a także motoryzacji. Dlatego gdy po zmroku dotarliśmy do Maranello parking wciąż pełen był sunących ku nowoczesnemu budynkowi ludzi. Przystanąłem na chwilę by odetchnąć i otrzeć z czoła krople potu. Wiecie, byłem w sercu Ferrari, miejscu które powstało z uporu, pasji i geniuszu. A także intryg, chwilowych sojuszy i spektakularnych zdrad, romansów, nieślubnych dzieci i nagłych, niespodziewanych zwrotów akcji. Sunący ku oświetlonemu wejściu włosi wydawali się nietypowo poważni i skupieni. Taki stan widziałem u nich jeszcze tylko na audiencji w Watykanie. Choć nie wiem czy tam nie byli bardziej rozluźnieni… Nie wiedzieć czemu wszyscy tylko szeptali, jak by bali się zakłócić jakieś sakrum. W tym nabożnym klimacie okrzyk Heli zaskoczonej widokiem umieszczonego na ścianie budynku auta zabrzmiał niczym karabinowy wystrzał. Taaa, zupełnie nie zwróciliśmy na siebie uwagi. Z drugiej strony po jaką cholerę ktoś zaparkował bolid F1 w pozycji pionowej?

Muzeum samochodów… Przed oczami miałem nasze Otrębusy, do złudzenia przypominające odwiedziny na cmentarzu. A ja raczej nie należę do wielbicieli 1 listopada. I nigdy nie byłem miłośnikiem klasycznej motoryzacji. Dość jednoznacznie kojarzy mi się z moją starą Zastavą i jej potężną dziurą w podłodze. No, niby lubię czytać Classic Auto, ale bardziej ze względu na dobrze napisane artykuły, niż prezentowane modele. Owszem, bardzo podoba mi się linia Jaguara XK140 z 1954 roku, Mercedes-Benz 500K (W29) z 1934 czy Bugatti Type 46. Tylko że te auta podobnie jak Hispano-Suiza H6 czy Alfa Romeo 6C 2300 MM mają kilka istotnych braków, które łatwo przeoczyć przy pierwszym spotkaniu. No… nie najlepiej działa w nich bluetooth, dość trudno znaleźć elementy sterowania komputerem pokładowym, kompletnie szwankuje klimatyzacja, a komfort foteli nawet po krótkiej jeździe przypomina zydelek, na którym spoczął ataman z kozackiego poselstwa po niezbyt gościnnym przyjęciu przez Jaremę Wiśniowieckiego.*****
Co gorsza późniejsze konstrukcje, taki Austin Allegro, Ford Escort Mk II czy Volkswagen Passat B1 stały się samochodowymi odpowiednikami bloków z wielkiej płyty. Natomiast najbardziej luksusowa limuzyna Fiata, model 130 miała to coś w sobie… Ale tylko gdy wewnątrz zasiadała Sophia Loren. Po jej wyjściu urok natychmiast pryskał. No a teraz miałem wejść do miejsca, gdzie lokalny hodowca koni prezentował swoich dawno zmarłych pupili. Wiem że jego stadnina była utytułowana, ale…

Ale… Kurczę to nie była krypta pełna stęchłego, trupiego zapachu. W niczym nie przypominała naszego Muzeum Motoryzacji, pełnego konających na klepisku, przygasłych gwiazd. Tu, na kolejnych piętrach supernowoczesnego budynku pyszniły się wciąż powabne Ferrari 166 Inter, będący pierwszym autem tego producenta dla klientów indywidualnych (nielicznych, bo tego modelu wyprodukowano raptem 37 sztuk), albo 250 GT Berlinetta TdF, które zdominowały w latach 1956-58 wyścigi Tour de France Automobiles.
Spomiędzy pięknie wyeksponowanych samochodów przebijała historia jednego z najbardziej utytułowanych i rozpoznawalnych na całym świecie producentów. Nagle przeniosłem się w czasie do lat ’20 XX wieku, gdy po zakończeniu Wielkiej Wojny wyścigi samochodowe stały się zamiennikiem toczonych z wielką zaciętością zmagań. Wiedzieliście, że w czasach gdy świat był jeszcze czarno biały ówcześni kierowcy i ich samochody jeździli w barwach narodowych? Zgadnijcie na jaki kolor malowali swe auta Włosi? No tak, czerwony. Anglicy występowali na zielono, Francuzi wybrali niebieski a Niemcy biały. A Cavallino Rampante, Skaczący Koń? Żółty to kolor Modeny, na którym umieszczono godło rodziny Baracca, z której wywodził się najskuteczniejszy włoski pilot I wojny, Francesco. Czarny koń podobno w Italii przynosi szczęście. Taaaa… dla hrabiego Baracca tylko do 19 czerwca 1918 roku, gdy został zestrzelony. Nie jestem pewien czy „szczęście” tego kucyka nie miało też jakiegoś związku z kierowcami Scuderii, słynną Il Squadra Primavera z ’56 roku. Z siedmiu kierowców zespołu jeden wycofał się z businessu po kilku tygodniach, podczas gdy pozostali…
Eugenio Castelloni – zginął 14 marca 1957 w czasie testów na torze Modena Autodrome;
markiz Alfonso Cabeza de Vaca – zginął 12 maja 1957 roku w wypadku w czasie wyścigu Mille Miglia;
Luigi Musso – zginął 6 lipca 1958 roku w wyniku obrażeń odniesionych w czasie Grand Prix Francji;
Peter Collins – zginał 3 sierpnia 1958 roku w wypadku w czasie Grand Pix Niemiec na Nurburgringu;
Mike Hawthorn – zginął 22 stycznia 1959 roku w wypadku drogowym;
hrabia Wolfgang von Trips – zginał 10 września 1961 roku w wypadku w czasie Grand Prix Włoch na torze Monza;

Mimo że Enzo Ferrari był niezłym kombinatorem, to jednak miał wizję rozwoju marki, oraz talent do wybierania właściwych ludzi do jej prowadzenia. A następnie odpowiedniego motywowania. Choć po wyciśnięciu ich jak cytryny, skórki wyrzucał raczej bez sentymentów. Tak oto na pokładzie odbudowywanej po II Wojnie manufaktury pojawili się genialni Vittorio Jana, Aurelio Lampredi, Gioacchino Colombo…
Pierwszy powojenny model firmy, poetycko i z polotem nazwany 125 posiadał silnik V12 o pojemności dużej butelki Coca Coli. Ale nie tej największej, tylko półtoralitrowej. V12 miało całe 1.500 ccm! Debiut w Piacenzy był katastrofą, ale już dwa tygodnie później, 25 maja 1947 roku Franco Cortese wygrał dla Scuderii pierwszy w historii wyścig – Grand Prix Rzymu. Chyba wszystkim w Ferrari się to spodobało, bo szybko zaczęli dorzucać kolejne trofea – Targa Florio, Mille Miglia, Daytona, LeMans…
Widzieliście LeMans ’66? Ten film z Mattem Damonem i Christianem Balem, bo nie sądzę byście byli tam osobiście. Wszedł niedawno do kin, więc jeśli przerwiecie czytanie tych wypocin, to może jeszcze zdążycie na wieczorny seans, by zerknąć jak wkurzony przez Enzo Henry Ford II postanowił mu dokopać. Wiecie, signore Ferrari wciąż snuł liczne intrygi i nie załapał, że może to kogoś nie bawić. Natomiast w mniemaniu prostolinijnego Amerykanina Włoch po prostu przegiął. A co gorsza nie docenił potęgi Detroit. Rany, raptem w 20 lat po wojnie makaron nie pamiętał co US Air Force zrobiło z niemieckim i włoskim przemysłem?! I jego własnymi, produkującymi tokarki zakładami w Maranello też! Co prawda do tego czasu Scuderia Ferrari wygrała Le Mans 7 razy, a w latach 1960-64 pięć pod rząd co mogło trochę napełnić go pychą, ale jednak…. Zirytowany Henry II zatrudnił najlepszych dostępnych speców. Wiem że to nie zawsze jest gwarancją sukcesu. Pytanie przecież, kto jest dostępny, nie? Taki Pinokio Morawiecki do swojego programu samochodów elektrycznych też zatrudnił najlepszych dostępnych, i dlatego po 4 latach oprócz prezentacji w Power Poincie i wydaniu milionów nie mamy nic więcej. A po kolejnych czterech pewnie nadal nie będzie lepiej. W Ford Motor Company było jednak inaczej. W zespole pojawili się tacy goście jak Carrol Shelby, Ken Miles, Bruce McLaren czy Mario Andretti. A czym odpowiedzieli Włosi? Tak kombinowali i mataczyli, że dosłownie w przeddzień decydującej rozgrywki ’66 roku utracili swojego najlepszego kierowcę, Johna Surteesa! Ciąg dalszy był do przewidzenia. W 24 godziny później Amerykanie roznieśli ich w pył. Ford GT40 Mk II z potężnym, 7 litrowym V8 nie dał szans pięknym, ale delikatnym 330 P3 z ich wysublimowanymi, czterolitrowymi V12. Amerykańskie maszyny zajęły 3 pierwsze miejsca. Po tym ciosie Maranello już nie podniosło się z kolan i nigdy nie zaistniało w najsłynniejszym klasyku świata.

Ale Włosi wolą o tym nie pamiętać. Zamiast tego w wielkiej, zacienionej sali pyszniły się wysmukłe bolidy Formuły 1 w otoczeniu dziesiątek najróżniejszych pucharów. Cóż, w końcu byliśmy z wizytą u najbardziej utytułowanego z zespołów tego cyrku. Według stanu na 1 grudnia 2019 roku Scuderia odniosła 238 zwycięstw w Grand Pix i aż 16 razy sięgnęła po tytuł Mistrza Świata Konstruktorów. Szkoda tylko że zrobiła to z niesamowitym zacięciem i pychą. Podobnie w muzeum zupełnie nie dało się odczuć włoskiego luzu i sympatii. Wszystko i wszyscy byli tacy ą/ę, sztywni jak pręt zbrojeniowy. Normalnie jak na herbatce u królowej. A przecież Italia już od dawna nie jest królestwem.
W opcji do zwiedzania był jeszcze Ferrari Factory Panoramic Tour. Tyle że było już za późno. No a poza tym trzeba było poszukać jakiejś dobrej pizzerii. W końcu przecież po to tu przylecieliśmy.
* Motor, nr 48/2019 z 25.11.2019, str. 11
** Lamborghini
*** przy via Ciro Menotti 322 znajduje się siedziba Maserati
**** Miss Italia 2019
***** Ogniem i Mieczem, Henryk Sienkiewicz

