Bez kategorii

Lagos de Covadonga – Asturia, Hiszpania

Wreszcie zrozumiałem co tak strasznie irytowało Sheldona Coopera w Penny. Bo czym innym jest oglądanie ładnej, roztrzepanej blondynki na ekranie, a czym innym spotkanie jej w realu. Dobra, nie była to ta sama Penny, tylko jej belgijska wersja, z którą musiałem stoczyć batalię przez telefon. Bo z Brussel Airlines nie można się porozumieć inaczej jak dzwoniąc do ich call centre. Albo jadąc do Belgii. A mieliśmy o czym pogadać po zmianach, jakie zatrudniona przez tą linię AI wprowadziła w naszej rezerwacji, dostosowując ją do letniego rozkładu lotów.
Z zarezerwowanego w grudniu przelotu:
– Warszawa => Bruksela (start 06:45, lądowanie 08:50)
– Bruksela => Bilbao (start 11:00, lądowanie 13:00)
w marcu komputerowi udało się stworzyć coś takiego:
– Warszawa => Bruksela (start 18:05, lądowanie 20:10)
– Bruksela => Bilbao (start 11:00, lądowanie 13:00)
Oczywiście całość nadal tego samego dnia…
Mimo moich najlepszych chęci polsko-belgijska rozmowa nie kleiła się specjalnie. Chyba nie nadawaliśmy na tych samych falach, bo 100 złotych później (strasznie długo trwała ta gadka) Penny nadal nie widziała w tej kombinacji żadnego problemu. Na szczęście z powodu zmian w rozkładzie przysługiwała mi rezygnacja z przelotu. I dobrze, bo w Lufthansie znali się na zegarku i choć połączenie nie było może tak godzinowo wygodne, to jednak wykonalne…

MG EHS PHEV
Czasem jednak problemy lubią chodzić parami. Nie, nie żeby Airbus A320 Lufthansy miał jakieś problemy. W stolicy kraju Basków wylądowaliśmy punktualnie. Bagaż również pojawił się na taśmie szybko i w komplecie. Problemem okazał się Goldcar, którego przecież całkiem dobrze wspominałem z poprzednich kontaktów. Po prostu nie mieli zamówionego przez nas auta. Skruchę wyrazili w typowy dla mieszkańców półwyspu iberyjskiego sposób – wymownym wzruszeniem ramion. Wkurzyło mnie to trochę, więc by mnie udobruchać korpulentny manager o arabskich rysach twarzy z rozbrajającą szczerością wyjaśnił, że Grand Picasso nigdy tu nie mieli. A że taki Citroen był wymieniony na stronie? I w rezerwacji? Kolejne wzruszenie ramion…

Zaproponowanym zamiennikiem był… no nie! Znowu?! Chińczyk… Po bolesnym doświadczeniu z ujeżdżanym na początku roku we Włoszech DR’em z pojazdami z Państwa Środka nie chciałem mieć już nic więcej do czynienia.
Tyle że w dwadzieścia minut później nadal tkwiliśmy w impasie. Wyglądało na to że jakiekolwiek próby negocjacji skazane były na niepowodzenie. W wypożyczalni nie mieli po prostu niczego innego. W końcu, rad nie rad podpisałem jakieś papiery czyniące ze mnie na najbliższe dwa tygodnie użytkownika MG EHS PHEV. Na pierwszy rzut oka stojący na parkingu czarny SUV był równie porywający co jego nazwa. Budził emocje podobne do widoku kuchenki mikrofalowej. Na drugi zresztą też. Choć może trochę przesadzałem? W końcu wszystkie te podniesione auta (no oprócz Alfy Romeo) były bardzo do siebie podobne. I równie bezpłciowe.

Ale na ich tle HS wyróżniał się wyraźnie przynajmniej wielkością bagażnika. Był tak mały że dwie walizki weszły na styk, a pierwszą z miękkich toreb ledwo upchnąłem pod dachem, po zdemontowaniu tylnej półki. Drugą i plecaczki z bagażu podręcznego nie miały już tam czego szukać. No ale nie było w tym nic dziwnego, skoro większość kufra wypełniały akumulatory i przewody do ich ładowania. W kilku rozmiarach, a do tego jakieś dodatkowe prostowniki czy inne cholerstwa niezbędne do funkcjonowania doładowywanych hybryd. Nie wiem czy w opisie pojazdów nie powinno wprowadzić się nowej kategorii – coś w stylu „4 osobowy z bagażnikiem na rzeczy dwóch z nich”.

Za to wnętrze kabiny było naprawdę przestronnie. A że trafiła nam się wersja luxury, comfort czy jak tam spece od marketingu to określili, to momentami zalatywało nawet odrobiną luksusu. Szerokie, skurzane  fotele z długimi siedziskami oferowały komfort wystarczający nawet na moje gabaryty. Rozsiadłem się wygodnie po czym cichutko (bo na prądzie) ruszyliśmy za wskazaniami pokładowej nawigacji w kierunku wyjazdu z lotniska. I już po chwili byłem w czarnej d… Dwa następujące zaraz o sobie ronda a potem zjazd estakadami na autostradę zamuliły zupełnie chińską elektronikę. Procesor jeszcze przez chwilę usiłował nadążyć za rozwojem sytuacji, po czym poddał się a nawigacja po prostu się zawiesiła. W wyniku przeciążenia systemu sztucznie generowany przez komputer dźwięk kierunkowskazów przestał synchronizować się z mruganiem kontrolek, a potem zupełnie zanikł. Nie miałem czasu by sprawdzić co jeszcze postanowiło nie działać, bo jadąc na chybił trafił próbowałem trafić we właściwy zjazd w kierunku na Santander. Przez chwilę, zupełnie jak niemieccy turyści w 1941 pod Moskwą, brnęliśmy po omacku, posiłkując się nielicznymi znakami drogowymi, a potem Edysia wykazując się iście proletariacką czujnością odpaliła Google Maps. Znów wiedzieliśmy gdzie jesteśmy… Sunąc w kolumnie za poprzedzającą nas matowo niebieską Cuprą Formentor szeroką estakadą płynnie włączyliśmy się do ruchu na A8. Mimo pory lunchu ruch na autostradzie był bardzo intensywny. Dziwne, bo wszyscy powinni albo pracować albo jeść, a tu wszystkie trzy pasy autostrady wypełniały setki sunących na zachód samochodów. Co ciekawe nie było wcale tak patriotycznie jak we Francji czy Niemczech. Seaty widać nie cieszyły się jakimiś specjalnymi względami, bo w długich kolumnach były i Renault, i Audi, Ople i Peugeoty. I całkiem sporo Koreańczyków. I Japończyków. Może nie tyle co u nas, ale mimo wszystko.

Najwyraźniej dla chińskiej elektroniki jazda autostradą nie była zbyt wymagająca, więc przeładowany jeszcze chwilę temu system MG powoli zaczął nadrabiać zaległości. Trzeba mu przyznać że niczego nie zapomniał, i gdy w końcu na czele listy poleceń do realizacji znalazły się linie kodu odpowiedzialne za kierunkowskazy, ich dźwięk wypełnił radośnie kabinę. Na szczęście one same nie mrugały. Taka samochodowa schizofrenia, pewnie coraz popularniejsza wraz z rozwojem AI…

Ale nie powinienem narzekać, bo poza tym auto było niczego sobie. Przy 90-100 kilometrach na godzinę 160 konny, półtoralitrowy silnik mruczał sobie cichutko, a gdy zachodziła potrzeba ochoczo i płynnie korzystał ze wsparcia dodatkowych 120 koni elektryka. To wszystko mogłem obserwować na dużym, 12 calowym wyświetlaczu, gdzie zamiast centralnie umieszczonych prędkościomierza i obrotomierza miałem przekrój samochodu z zaznaczonymi oboma silnikami i akumulatorem. Te ostatnie połączone były niebieski kreseczkami, po których przesuwały się znaczniki informujące skąd czerpana jest w danej chwili energia. No, niezbędne to było jak rekin na kąpielisku. I podobnie fantastycznie odwracało uwagę.
Drugi ekran, o przekątnej 10” znajdował się na środkowej konsoli i odpowiadał za wszystkie mniej lub bardziej zbędne funkcje auta. Co prawda można było wywołać pożądane menu znajdującym się pod nim fizycznym klawiszem, ale samą wartość nastawów trzeba już było wyklikać na mocno wypalcowanym monitorze. To rozwiązanie fantastycznie sprawdzało się w Star Trek’u, ale w realnym świecie było równie pożądane co cewnik założony na noc poślubną.

Zaraz za Santander natężenie ruchu wyraźnie się zmniejszyło i bez problemu mogłem wreszcie osiągnąć maksymalne dopuszczalne tu 120 km/h. Co ciekawe nikt jakoś nie kwapił się do ich przekraczania, więc i ja starałem się mieścić w limicie. Cholera wie jakie niespodzianki kryły hiszpańskie drogi?

Tierra del Agua
Do Caleao zostało już tylko 36 kilometrów, ale według Google miało nam to zająć kolejne 87 minut. Tak na moje oko to chłopaki z Mountain View troszkę chyba przesadzali. Co prawda AS-254 którą jechaliśmy była dość wąska i trochę dziurawa, ale przy minimalnym ruchu posuwaliśmy się naprawdę sprawnie. Minęliśmy właśnie ostatnie zabudowania Las Cuevas gdy ostry zakręt zmusił mnie do mocnego przyhamowania. Nawrotka o dobre 140 stopni, a po niej kawałek prostej. A znów zakręt, jeszcze ostrzejszy, tym razem w prawo. I kolejny. Kierownica fruwała od ogranicznika do ogranicznika, usiłując utrzymać koła na odpowiednim torze jazdy, podczas gdy komfortowo zestrojone zawieszenie coraz bardziej miało dość. Ten wóz ważył ponad 1,8 tony i coś, co dotychczas dobrze sprawdzało się na równych, szerokich autostradach, tu w krainie ciasnych serpentyn odnajdowało się niczym świadek jehowy na kongresie kardiologicznym.
Najwyraźniej SAIC Motor nabywając w 2006 roku bankrutujące MG Rover Group przejął tylko charakterystyczny znaczek, zapominając o sportowym duchu istniejącej od 1924 roku marki. To auto nie miało z nim nic wspólnego. Choć silnik na ostrych podjazdach radził sobie całkiem dobrze, połykając tylko absurdalne, dwucyfrowe ilości paliwa.

Ale odsłaniające się po każdym zakręcie nieziemsko piękne widoki z nawiązką rekompensowały niewielką prędkość. Gwałtownie opadające zbocze po prawej, pionowo wznosząca się, zalesiona ściana po lewej. Dzięki ślamazarnemu tempu mogłem je spokojnie obserwować, nie martwiąc się o tor jazdy. Już bardziej stresowała mnie teoretyczna możliwość pojawienia się z przeciwka innego pojazdu. Co prawda jak na razie nikogo tu nie spotkaliśmy, ale na tym wąskim spłatku asfaltu minięcie się stanowiłoby spore wyzwanie. Zwłaszcza że to ja byłbym po zewnętrznej. Chyba że olałbym zasady ruchu prawostronnego i zostawił problem drugiemu kierowcy.
Dobiliśmy do przełęczy Alto Collada de Arnicio na 908 m.n.p.m i teraz droga przegięła się w dół wymuszając ciągłe hamowanie. Może na tych serpentynach nie było aż tak spektakularnie jak na słynnej włoskiej Stelvio, ale na pewno nie mniej urokliwie.

Kilkaset obrotów kierownicą później, po przeskoczeniu małego mostku nad zielonymi wodami Embalse de Tanes i kolejnych kilkunastu kilometrach wzdłuż Rio Caleao dotarliśmy do celu. Najpierw pojawiło się kamienno-drewniane, rozsypujące się piętrowe domostwo, z zaparkowanym przed wejściem Mistubishi Pajero. W równie opłakanym stanie. A potem, zza zakrętu wyłoniła się panorama całej miejscowości. Przyklejone do wzgórza, poukładane tarsowo, jedne nad drugimi domostwa tworzyły malowniczy, niezapomniany widok.

Teraz już lepiej rozumiałem czemu Jose Antonio Garcia w 2007 roku wpadł na pomysł, by w liczącej 173 mieszkańców dziurze zbudować hotel. Tu było przepięknie! Co prawda Tierra del Agua znajdował się na samej górze wioski, więc w drodze do niego musieliśmy minąć trzy obory z wysypującym się gnojem, kilkukrotnie przecisnąć między domami ustawionymi tak ciasno, że gdy ja zaglądałem do garnka gospodyni gotującej w domu po lewej, siedząca obok mnie Edysia częstowała się winem w salonie jej sąsiadów z prawej. Ciasne nawrotki między domami robiliśmy na trzy, pilnując by nikogo ani niczego nie uszkodzić, aż w końcu…

Tierra del Agua był zjawiskowy! Ta inwestycja to był majstersztyk. Na bazie dwóch kamiennych, tradycyjnych asturyjskich domostw w Spf51 Arquitectos w Burgos stworzono butikowy hotelik z 11 przestronnymi, jasnymi apartamentami wzorowanymi stylem na alpejskich chatach. We współczesnej interpretacji na szczęście, więc we wnętrzach nie pachniało ani kozami ani krowim łajnem. Było za to bardzo nowocześnie, wręcz ascetycznie. A ja lubię taki styl.

Z tarasu roztaczał się wspaniały widok na dolinę Xulió i Park Narodowy Redes. Choć jeszcze lepiej wyglądał z położonego dwadzieścia metrów wyżej odkrytego basenu. Jego krawędź dochodziła do skarpy wzgórza, dając pływającemu złudzenie bycia na samej grani. Pewnie mógłbym siedzieć w nim całkiem długo, ale kolejna lokalna atrakcja – wchodząca w skład kompleksu restauracja gOtta za chwilę miała otworzyć swoje podwoje. A my byliśmy już porządnie głodni. No a poza tym woda była… dość rześka.

Zacząłem od croquetas de boletus y tufa. Przekroiłem delikatnie pierwszy z malutkich, okrągłych krokiecików i patrzyłem jak skrywający suszoną szynkę stopiony ser wolno zaczął wypływać na tackę. A potem spróbowałem i… O rany jakie to było pyszne! Tak pyszne, że Hela która poza schabowym uznaje tylko indyka, i to tylko dlatego że Joey Tribiani wsadził go sobie na głowę na Święto Dziękczynienia (tak, nie doszukujcie się w tym głębszego sensu) wzięła ode mnie kawałek. A potem jeszcze drugi. A następnie poprawiła nugetto de pollo con huevos fritos y patates i jakąś sałatką. Zresztą Edysia i Ola też nie pozostawały w tyle, tyle że ich wybór był jakiś taki bardziej morski. Co prawda początkowo nie miałem pojęcia co oznaczały wybrane przez nie pulpo braseado sobre parmntier de apionabo y kimchi ani bacalao con escalibada y costra de alioli de miel, ale postawione na stole talerze z ośmiornicą oraz z dorszem wyjaśniły wszystko. Zresztą czego ja się mogłem po nich spodziewać? Ważniejsze było że prowadząca obecnie kuchnię Olga Perez okazała się godną następczynią urzędującego tu wcześniej Carlosa Hernandeza. O ile go nawet nie przebiła.

Lagos de Covadonga
Dobra, byliśmy głodni. Po wczorajszej kolacji pozostało już tylko wspomnienie, a serwowane w Tierra del Agua śniadanie okazało się kompletnym przeciwieństwem wczorajszej kolacji. Co prawda kosz w którym je dostarczono wyglądał obiecująco, głównie za sprawą swoich słusznych rozmiarów, ale zawartość… Cała ta gadka o ekologii, zdrowej, zbilansowanej diecie i tym podobnych bzdurach, zupełnie nie robiła na mnie wrażenia. W przeciwieństwie do niejadalnych domowych dżemów, miski komsy ryżowej z awokado, fasolą i kukurydzą czy jogurtu lokalnej (czytaj capiącej krowim łajnem) produkcji. Przypominały w smaku ssanie zapoconych skarpet. Albo mocno sfatygowanego zmywaka do talerzy.

Choć teraz, z perspektywy czasu nie wydawały mi się już takie złe. Tyle że w wąskiej i wilgotnej sztolni Minas de Buffera, w której tkwiliśmy mogłem je tylko wspominać. Stara, położona jedyne 1.100m n.p.m. kopalnia, wysoko na szczytach Picos de Europa w Lagos de Covadonga nie miała bufetu. Swoją drogą to ciekawe, jak na początku XX wieku kształtowały się ceny wydobywanego tu manganu, skoro opłacało się je transportować kilometrami wąskich, pionowych ścieżek, 800 metrów w dół doliny, do Covadonga. A może miejscowi górnicy robili za free? To by nie było w sumie nic nowego…

Ryk jakiegoś zwierza oderwał mnie od kontemplacji starych belek stanowiących obudowę podziemnego chodnika. Tu?! W górach? Wzmocniony echem tunelu głos brzmiał dziwnie znajomo. A potem dołączył do niego dźwięk blaszanego dzwonka. I kolejne… Gdzieś tu spacerowały steki! Jeszcze w wersji mobilnej, ale… Po wyjściu na powierzchnię przez chwilę mrużyłem oczy usiłując przyzwyczaić je do blasku królującego na bezchmurnym niebie słońca. A potem ujrzałem…
Dziesiątki brązowych krasul spacerujących po intensywnie zielonym, trawiastym stoku opadającym łagodnie w kierunku górskiego jeziora Lago Ercina, którego szmaragdowe wody wspaniale komponowały się z zamykającymi dolinę od południa i zachodu postrzępionymi, skalistymi szczytami Pena Santa de Enol (1.486 m) i El Mosquital (1.287 m). Właściwie obecność krówek nie powinna mnie specjalnie zaskoczyć – w końcu Asturia to hiszpańska stolica mleka. A tu do krajobrazu pasowały idealnie.

Pewnie można by tam siedzieć godzinami, sycąc oczy iście alpejskim klimatem gdyby nie ten głód o którym Hela przypominała coraz głośniejszym warczeniem. Ten model (Heli, nie głodu) już tak ma, że gdy żołądek robi się pusty, to oprawcy z Abu Ghraib wydają się przy niej aniołami miłosierdzia. Na szczęście do położonego w połowie stoku schroniska / restauracji Maria Rosa mieliśmy już tylko rzut beretem. Priorytety trzeba było zachować, jezioro, krowy i góry musiały poczekać. Cztery talerze Escalope de Ternera później (nie, nie zjadłem ich sam, przy stole siedziało nas przecież czworo) byłem prawie gotów by ruszyć dalej w góry. Prawie, bo jeszcze zaczekałem na miseczkę fantastycznego Arroz con Leche. Deseru ryżowego na mleku, narodowego przysmaku całej Asturii. Degustowałem go przy każdej okazji, usiłując wybrać najlepszy. A że czasami miałem problem z hierarchizowaniem, zdarzało się że musiałem dobrać kolejną porcję, by nie dopuścić do niefachowej, a przez to krzywdzącej kucharza opinii. W końcu, gdy Edysia dokończyła kieliszek Rioja Tinto de la Casa, a Ola  swój flan de huevo mogliśmy ruszać.

Muszę przyznać że teraz hala wyglądała zupełnie inaczej. Co prawda jezioro nadal otoczone było z trzech stron przez pionowe, skaliste szczyty, a prowadzący do niego z restauracji stok wciąż mienił się zielenią soczystej trawy, ale było jakoś… lepiej? Pełny brzuch znacznie poprawia percepcję oglądanego miejsca, prawda? W każdym razie z nową energią ruszyliśmy ku  południowo-wschodniemu brzegowi Lago Ercina, by spróbować obejść je wijącą się po górach ścieżką. Droga, początkowo łagodna, z każdą chwilą robiła się jednak coraz ciekawsza i… trudniejsza, przez co podobała mi się coraz bardziej. Ale mojemu zoperowanemu raptem 3 miesiące wcześniej kolanu już nie koniecznie. Brnęliśmy jeszcze kawałek, wiecie, uparci jak te lemingi ale w końcu rozsądek wziął górę. Przecież trzeba było jeszcze wrócić setkami serpentyn na dół, do Covadonga, o rozsądnej porze. I to (ze względu na koszty) raczej nie śmigłowcem miejscowego TOPR’u.

Playa de Las Catedrales
Cały poprzedni wieczór spędziłem wykorzystując dostępne w hotelu Wi-Fi. Wiecie, było gorąco i parno, brzuch był przyjemnie najedzony, więc w ramach walki z nadwagą wykonywałem od czasu do czasu ćwiczenia przekręcając się z boku na bok i z zapałem brnąłem przez kolejne epizody Matt’s Off Road Recovery. Zwłaszcza te z zimowych akcji w Utah, gdzie sam widok śniegu obniżał otaczający mnie upał o kilka stopni. Morrvair, potężnie wyliftowany, żółty Chevrolet Corvair Lakewood 700 ’62 z 5.3 litrową V8 pod maską i równie mocno customizowana półciężarówka International ’56 w roli głównej aż kusiły do kolejnego podjęcia próby zabawy na okolicznych trasach. Tyle że nasz MG… hmmm… no na pewno nie był konstruowany z myślą o radości z jazdy. No, chyba że w Chinach, gdzie wystarczy sama propozycja jazdy czymś innym niż na mule by miliard ludzi cieszył się bez opamiętania. Ale tu, na ciasnych serpentynach Picos de Europa nasz pojazd bujał się niczym stateczek na sztormowej fali. A próba nawet lekkiego zjechania z asfaltu przyprawiała wręcz o ból zębów.
Nic dziwnego że rano wybrałem podróż dnem doliny. Dłuższą i mniej spektakularną, ale dającą szansę na dotarcie do celu o wyznaczonym czasie. Bo do Playa de Las Catedrales nie można przyjechać ot, tak sobie. Wielkie, stojące w wodzie monumenty skalne najlepiej jest oglądać w czasie odpływu, gdy można zejść z klifu na plażę. Jeszcze lepiej gdy uda się zgrać to z zachodem słońca, co wymaga już pewnej ekwilibrystyki połączonej ze znajomością matematyki. I odrobiny czarów. O dziwo Edysia ogarnęła temat raz dwa, co spowodowało że spojrzałem na nią z jeszcze większą niż zwykle obawą. Jej tłumaczenie że wystarczy wpisać dzisiejszą datę do aplikacji w smartfonie i w ułamku sekundy wszystko jest już wiadome jakoś nie przekonało mnie do końca. Ale z pokorą przyjąłem że w powstałym roadbooku ewidentnie nie było miejsca na górskie zakręty.
A8 była prawie pusta. I dobrze, bo poprowadzona spektakularnie, wiaduktami i mostami, wijąc się szerokimi łukami przyklejonymi w połowie zbocza gór dawała wielką przyjemność z jazdy. Na autostradzie nawet nasz chiński przyjaciel całkiem nieźle się odnajdował. Najwyraźniej długodystansowe przemieszczanie się po równych drogach z niezbyt wysoką prędkością było tym, co lubił najbardziej. Tu nawet fotele których boczki zapewniały trzymanie na poziomie ławki w parku wydawały się całkiem na miejscu. Były wystarczająco obszerne i wygodne, co bardzo mi pasowało. Nie zwracając uwagi na wciąż nienadążające za zmianami sytuacji media dało się tym toczydłem całkiem sprawnie pokonywać dłuższe dystanse.


Zaraz po 20’tej byliśmy na parkingu przy skałach. W dole wysoka woda powoli odpuszczała, odsłaniając z każdą cofającą się falą coraz szerszy pas piasku. Drewnianymi schodami zeszliśmy w dół klifu na wciąż wilgotną plażę oświetloną ciepłymi promieniami kładącego się coraz bardziej słońca. Ależ to było piękne. Olbrzymie, skalne konstrukcje wyrastały prosto z sypkiego podłoża, ukazując ciemne, wilgotne jaskinie. Niektóre z nich długie na kilkanaście metrów. Mając za plecami tarczę słońca ruszyłem przed siebie ku oświetlonym na pomarańczowo wielkim skalnym łukom. Gdyby nie szumiące po lewej stronie wody Zatoki Biskajskiej, krajobraz jak znalazł pasował by scenerią do Marsjanina. I w wersji Ridleya Scotta i oryginału Andiego Weira. Było… przepięknie. I wiecie co? Nawet ten MG EHS PHEV czy jak mu tam marketingowcy z Państwa środka dali na imię nie był już taki zły. A na pewno o niebo lepszy od beznadziejnego, „włoskiego” DR’a. Moja opinia o chińskich autach uległa znacznej poprawie. Nie, nie żebym już gnał do ich salonu wpłacić zaliczkę, ale nie myślałem z niesmakiem o powrocie na jego pokład.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *