
La Fornace – Toskania, Italia
Było już kilka minut po 13’tej i okienko czasowe na jedzenie kurczyło się niczym gumka w majtkach głodnego Roberta Makłowicza. Może we Florencji czy Sienie coś byśmy jeszcze dostali nawet i za dwie godziny, ale tu była toskańska wieś, miejsce tak głęboko zanurzone w przeszłości i tradycji, że przy nim irański fundamentalizm wydawał się nad wyraz postępowy.
Sant’ Angelo In Colle – napis na skierowanej w lewo strzałce sugerował zjazd w wąską, boczną drogę pnącą się serpentyną ku położonemu na szczycie wzgórza miasteczku. Z bliska wyglądało na to, że w tym przypadku słowo miasteczko było trochę na wyrost. Na szczycie wzgórza stało może z 30 kamiennych domów, a Google wspominało coś o 204 mieszkańcach. Widocznie bardzo żarłocznych skoro założone 26 lat temu Il Pozzo wciąż miało się świetnie.
Zakładając je w narożniku Piazza Castello małżeństwo Binarelli na każdym kroku podkreślali swoje przywiązanie do tradycyjnej toskańskiej kuchni. Receptury serwowanych potraw wyszukiwali podobno w zakurzonych klasztornych księgach, wydobywali z otchłani pamięci najstarszych mieszkanek regionu Montalcino i przekazywanych z pokolenia na pokolenie domowych przepisów. Trochę mnie to przerażało, i to nie ze względu na brak wiary w pamięć lokalnych seniorek, czy sumienność benedyktyńskich skrybów. Wręcz przeciwnie. Wiecie, 20 wieków temu w tych rejonach (jak zresztą w całym rzymskim Śródmorzu) królowało serum. Iście szatański sosik, choć nie do końca poznany, jako że do naszych czasów dotrwały tylko jego zgrubne, pozbawione szczegółów opisy. Zresztą podejrzewam że smaki mogły różnić się znacznie w zależności od regionu, kucharza i dostępnych akurat składników. A te były dość zróżnicowane, choć generalnie bazowały na złowionych ostatnio rybach i innych owocach morza. Po tym jak przez kilka dni nikt ich nie kupił na lokalnym targu i nawet właściciel stoiska musiał przyznać że już niezbyt nadawały się do spożycia, poddawano je fermentacji w dużych, kamiennych kadziach. Po czym odpowiednio doprawiano. I tu zaczynają się schody bo nie do końca wiemy jak. To trochę jak z winem – niby wszyscy wiedzą że wystarczy zebrać grona, przygotować moszcz, przeprowadzić macerację i fermentację a potem troszkę odleżakować i… voila! Gdzieś tylko umknął detal odróżniający Sofię od Brunello.

Przeszliśmy przez wąskie drzwi i prowadzeni przez szefową, siwowłosą i przysadzistą Signorę Francescę zajęliśmy miejsca przy wskazanym nam stole. Na wpół pusta jeszcze przed chwilą sala dość szybko się wypełniała i wyglądało na to, że załoga kuchni będzie miała dziś sporo do roboty. Na szczęście rządząca w niej siostra naszej gospodyni, Paola miała kilkoro pomocników, bo wraz z rozwojem businessu w restauracji pracowało już sześcioro członków familii Binarelli.
Szybkie zerknięcie w kartkę z menu troszkę mnie uspokoiło – najwyraźniej żadna z przepytywanych na okoliczność przepisów staruszek nie pamiętała już czasów Cezara. Ani Marka Antoniusza. Była za to bruschetta, tyle że w wersji con fagioli, z masą fasolową. Próbowałem wynegocjować z seniorą zamianę na klasyczną, olio e alio, ale bez powodzenia. Dlatego odpuściłem a jako uzupełnienie do serowej misto di pecorini locali con miele poprosiłem jeszcze o crostino toscano.

Dwa podane po chwili na środek stołu talerze spowodowały nagłą, niepowstrzymaną aktywność moich ślinianek. Na pierwszym – serowym, długie, wąskie pasma asiago fresco i pecorino toscano oraz trochę pokruszony, twardy grana padano otaczały miseczkę wypełnioną złotymi kroplami miodu. Natomiast drugi wywołał na twarzach moich współbiesiadniczek wyraz prawdziwego obrzydzenia. Duże, przekrojone na pół i opieczone na grillu kromki aż uginały się pod pastą z duszonych, drobiowych wątróbek. Może nie wyglądały tak dostojnie jak leżące obok sery, ale nie lubić wątróbek tylko za ich wygląd? To jak by oglądając M.A.S.H. skreślić Radara tylko za to że jest niski, troszkę dziecinny i nosi okulary.
Nakładając sobie kolejną z kromek wcale nie miałem pewności czy mam jeszcze ochotę na zamówione na secondi piatti brasato di vittelone al brunello con tortino di patate, pod która to nazwa kryła się duszona w brunello cięlęcina podawana na placku ziemniaczanym. Brzmiało to świetnie, ale w żołądku zaczynało brakować mi miejsca…

Dochodziła 15’ta gdy w końcu opuściliśmy gościnny lokal. Wyglądało na to że troszkę się zasiedzieliśmy i o jeździe do Terme di Saturni można było już tylko pomarzyć. Półtorej godziny jazdy vs dwie do zamknięcia term. Byliśmy bez szans. Lepiej było pokręcić się po okolicy próbując znaleźć coś ciekawego na miejscu. Zwłaszcza że w rejonie Montalcino nie powinno to raczej stanowić większego problemu. Ba, byłoby nawet bardzo przyjemne, gdybyśmy tylko mogli wsiąść do jakiegoś Maseratti albo Alfy Romeo… Tyle że stojąc na ziemnym parkingu znów poczułem się jak Mark Watney na środku marsjańskiej Acidalia Planita. No może nie tak samotny, ale z podobnym poczuciem przytłaczającej beznadziei. Zresztą w tej sytuacji każdy by się tak czuł. No może poza projektantem tego czegoś, co było naszym autem na najbliższy tydzień. Choć i co do niego nie miałem do końca pewności…
Kurczę, trafił nam się wyrób z kraju, którego ostatnim znaczniejszym osiągnięciem było wynalezienie rolki papieru toaletowego. I to jedyne 700 lat temu. W czasach bardziej współczesnych dodali do tego COVID, a teraz jeszcze to…

Wielgachne, nachalne niczym sprzedawca Amwaya logo DR miało przekonać mnie że to jednak pojazd włoski. Bo to DR to od inicjałów Massimo di Risio, makarona, który w 2006 roku przejął od Fiata sycylijską fabrykę w Termini Imerse i rozpoczął tam montaż chińskich pojazdów. W trzech skrzynkach sprowadzał z Państwa Środka nadwozie, podwozie i silnik po czym składał wszystko do kupy, rozgłaszając wszem i wobec że to włoska robota. Taaa… W kraju słynącym z precyzyjnego montażu i jakości chwalenie się tym faktem przypominało rozgłaszanie na pierwszej randce, że właśnie złapało się wstydliwą chorobę.
Zresztą dość szybko znalazło to potwierdzenie w wynikach sprzedaży, gdy ambitne plany brutalnie zderzyły się z rynkową rzeczywistością. Ale pompujący w przedsięwzięcie kasę azjaci okazali się nad wyraz hojni i cierpliwi. Stąd i stojący przede mną DR 4.0, lokalna odmiana dalekowschodniego JAC Refine S3. Obok włoskiego montażu miała jeszcze włoskie oprogramowanie systemu multimedialnego (wooow! Informatyka to przecież kolejna rzecz z której słynie ten kraj) i włoskie powietrze w oponach. Chińskich, słynnej marki West-Lake, bo nawet nie postarano się o Pirelli. Które zresztą od 2015 roku też należy do… China National Tire & Rubber.
Auto z olbrzymim niczym polska dziura budżetowa logo na tylnej klapie i ponadwymiarowym, mającym zwieść naiwnych emblematem 4.0 z zewnątrz nie wyglądało nawet źle… Wyglądało paskudnie.

W środku nie było specjalnie lepiej. Wielki, centralnie umieszczony ekran nie miał nawet nawigacji, obsługiwał tylko radio i wentylację. By było trudniej – dotykowo, bo duże, umieszczone na środkowym tunelu pokrętło w stylu wybieraka iDrive od BMW służyło tylko do zmiany głośności odtwarzanej muzyki. Zresztą nie bardzo było o co kruszyć kopię, skoro działające w trybie zero-jedynkowym nawiewy albo huczały niczym dysza pracującego na pełnych obrotach silnika F16 albo… zaparowywały szyby.
Cóż, trzeba było zacisnąć zęby i pokornie ruszyć na północ, ciesząc się z roztaczających się wokół widoków. Wyjechaliśmy w kierunku północnym na krajową 14’tkę, która łagodnymi zakosami wiła się między stokami okolicznych wzgórz. Porośnięte długimi, równymi rzędami winnice poprzetykane były snującymi się nad ziemią długimi warkoczami szarego dymu, będącym widocznym znakiem kończenia się zimowego letargu. Kręcący się po polach farmerzy krzątali się niespiesznie, obcinając ubiegłoroczne pędy, których naręcza wrzucali do płonących na skraju pól ognisk. Sprawdzali stan krzewów, naprawiali słupki, kotwy i odciągi szykując się do kolejnego pracowitego sezonu. Na razie jeszcze niespiesznie, ale mogłem sobie wyobrazić co się tu będzie działo za dwa czy trzy miesiące.

Kolejny, gwałtowny, pozbawiający plomb w zębach wstrząs oderwał mnie brutalnie od obserwacji mijanej okolicy. Ta droga najwyraźniej nie przeszła poważniejszej modernizacji od czasów średniowiecza. A i wtedy zaniechano chyba większego remontu, łatając tylko doraźnie ubytki w wywodzącej się z antyku infrastrukturze. W połączeniu z wyrafinowanym, wykonanym z surówki hutniczej zawieszeniem nasz DR / JAC zapewniał komfort zbliżony do szalonego zjazdu taczkami z Kasprowego. Nie wiem czy było ono wynikiem wyjątkowego hmmm… konserwatyzmu producenta, skutkującego bezpośrednim przeniesieniem sprawdzonych rozwiązań stosowanych od wieków w ciągniętych przez woły wozach w Heng Zhai Hen, czy może chęcią pogoni za nowoczesnością, objawiającą się ostatnio patologicznym wręcz utwardzaniem zawieszeń. Może konstruktorzy z Hefei przeczytali coś na temat czasu okrążenia północnej pętli Nurburgringu, nie biorąc tylko pod uwagę że tam chodziło o Porshe GT3 albo Ferrari F8 Tributo… No i że mimo wszystko nawet i one mają jakieś elementy resorujące.

Przed nami rysowało się następne wzniesienie więc docisnąłem trochę mocniej pedał gazu. Taki odruch, przyznaję że głupawy, bo z doświadczenia poprzednich dni wiedziałem, że jedynym efektem będzie gwałtowny przyrost dobiegających spod maski decybeli, smród i zauważalny spadek prędkości. Nie pomyliłem się… Redukcja do trójki, potem dwójka i w kabinie pojawił się dobrze nam już znany efekt palonego pod nadmiernym obciążeniem sprzęgła. Zerknąłem przez prawe okno tylko po to, by ze zgrozą skonstatować, że leniwie płynący w dole doliny strumień zasuwał znacznie szybciej niż my. We wstecznym lusterku mignął mi formujący się za nami długi ogon kolejnych samochodów. Jakimś cudem pusta dotychczas droga zapełniała się kolejnymi pojazdami w tempie PRL’owskiej kolejki po srajtaśmę. Skąd one się brały?
Krótka na niecałe 200 metrów prosta z podwójną ciągłą była właśnie tym, na co czekała lokalna wersja Domenica Toretto. Bliski zamiennik czarnego Dodge Chargera, Lancia Ypsylon wyskoczyła gwałtownie na przeciwny pas i z kłębami gęstego dymu wypluwanymi przez zajeżdżonego do granic możliwości diesla runęła do przodu. Dysponowała troszkę mniejszą od pierwowzoru mocą, co nie przeszkadzało by na pobrużdżonej niczym orzech włoski twarzy kierowcy wykwitł triumfalny uśmiech odsłaniający nieliczne, mocno pożółkłe zęby. Na moment zrównał się z nami, a potem z przeraźliwym piskiem swoich cieniutkich opon ledwo zmieścił się w zakręcie. Nie zdążyłem nawet otrząsnąć się z szoku gdy w ślad za nim ruszył podrasowany przez rdzę i czterdzieści lat intensywnej eksploatacji furgon Iveco. Cóż, gdzie Dom tam i Brian. Gorzej że w kolejce czaiła się już reszta szybkiej i wściekłej familii. Miałem nadzieję, że za chwilę trafi się jakaś zatoczka, co pozwoli mi umknąć z drogi z podkulonym ogonem.

– Skręć tutaj – Edyta najwyraźniej miała w sobie znacznie większe pokłady optymizmu, skoro wciąż uważała że uda nam się znaleźć o tej porze otwartą winnicę. Co prawda pięć przymocowanych do pochylonego na prawo słupa strzałek z nazwami posiadłości było po jej stronie, ale dotychczasowe próby i zegarek nakazywały pewien sceptycyzm. Zrobiło się już po 16’tej. W lutym. W Toskanii. Bez szans by jakiś Makaron miał o tej porze ochotę na gości. Próbując uzmysłowić dziewczynom swoje poświęcenie westchnąłem głęboko, po czym zjechałem w ziemną drogę i przejechawszy 100 metrów dzielące nas od pierwszego gospodarstwa w ulgą wyłączyłem silnik. Ale tylko na chwilkę bo i tu wszystko było zamknięte. Pokręciliśmy się trochę po obejściu stukając w kolejne drzwi, po czym ruszyliśmy dalej. Skrzyżowanie. Dwie, brązowe strzałki oznaczone szlakiem wina Brunello prowadziły w dokładnie przeciwnych kierunkach, wywołując dylemat, gdzie skręcić. Pewnie bym posłuchał Edyty i pojechał w prawo, gdyby nie jakiś ruch na podwórku domostwa po mojej, lewej stronie. Szybko jak na możliwości DR’a wbiłem na podjazd, by snujący się po nim dziadek nie zdążył się skryć przed najazdem obcych, po czym ławą ruszyliśmy w jego kierunku. Był bez szans. Co prawda walczył dzielnie, zmuszając nas do słuchania opowieści o winnicy, co samo w sobie było by nawet miłe, gdyby nie odbywało się w języku Dantego. Dotrwaliśmy jednak aż do nadejścia odsieczy, gdy wśród równych rzędów winorośli pojawiła się Laura, jego córka. A wraz z nią i język angielski. Oraz Pepa, mała, siedmioletnia suczka rasy mocno nieokreślonej. Na szczęście jej pozytywnego spojrzenia na świat nie zepsuł ubiegłoroczny wypadek, gdy w czasie winobrania wpadła tylną łapą w jakąś maszynę. Ani będąca konsekwencją zdarzenia cała seria zabiegów i późniejsza rekonwalescencja. Lizała i łasiła się do każdego kto się tylko napatoczył, a gdy nikogo nie było w pobliżu swoje uczucia okazywała okolicznym drzewkom.

La Fornace nie jest specjalnie duża. Raptem 10 hektarów, z których 1 zajmuje dom i obejście, a resztę sprawiedliwie, po połowie podzieliły między siebie krzewy szczepu Sangiovese i drzewka oliwne. Długie, niskie i szare o tej porze roku rzędy krzewów winnej latorośli opadały w dół stoku łagodnym łukiem, aż do widniejącej w oddali kolejnej ziemnej drogi obsadzonej wysokimi, strzelistymi cyprysami. Teraz, w ciepłych kolorach zachodzącego słońca mimo braku zieleni liści widok był iście sielski. Tą ziemię państwo Giannetti, nieżyjący już dziadkowie Laury kupili w latach ’60 ubiegłego stulecia. I owszem, produkowali wino, ale raczej na własny użytek. Podobnie jak marchew i ziemniaki oraz hodowane kury i świnki. Zmiany nadeszły dopiero dwadzieścia lat później. Produkowane w tej okolicy Brunello zmieniło swój status z lokalnej ciekawostki na gracza światowego formatu. Co prawda pierwsze komercyjne butelki pochodzącego ze zbiorów 1987 roku wina z La Fornace nie dostąpiły zaszczytu wejścia do apelacji, ale jako Rosso di Montalcino i tak nosiły dumny dopisek denominazione di origine controllata.

Teraz winnicą zarządzało już trzecie pokolenie rodu, z bratem Laury jako wine makrem na czele. Edysia próbowała właśnie kolejny, trzeci już chyba rocznik ich Brunello gdy otworzyły się drzwi i Fabio stanął w progu by się z nami przywitać. Ubrany w gumiaki i poplamione drelichowe spodnie wcale nie wyglądał na szefa winnicy. Ale to on wpadł na pomysł by trochę poeksperymentować z procesem produkcji, co w oczach rodziny początkowo wyglądało na świętokradztwo. Ale teraz mieli w portfolio nową linię Brunello, dojrzewającą w stalowych tankach. Nie oznaczało to broń Boże końca klasycznych wyrobów, te oczywiście zachowano, o czym dobitnie świadczył rząd potężnych, dębowych beczek wypełnionych setkami litrów wina. Ale w nowej technologii, z dosypywanymi do kadzi dokładnie wyliczonymi ilościami dębowych chipsów smak leżakującego przez pięć lat trunku można było jeszcze dokładniej kontrolować. W efekcie było zauważalnie gładsze i mniej żywiczne, co sądząc po przygotowanych do spakowania w bagażniku butelkach najwyraźniej bardzo podpasowało mojej lepszej połowie…


