
Hogwart – Hertfordshire, Anglia
Ostatni, czternasty odcinek III sezonu Grand Tour wyemitowany został pod wymownym tytułem – Funeral for a Ford. Na szczęście na razie nie chodziło o cały koncern, a tylko o Mondeo. Ostatniego rodzinnego sedana tej firmy, samochodu, którego korzenie wywodziły się z odległych, jeszcze czarno białych czasów. Spadkobiercy takich znakomitości jak Taunus / Cortina czy Sierra. W kilku generacjach.
No, niby nic w tym nie było dziwnego, bo Ford poza macierzystym rynkiem w Stanach od kilku lat tracił pieniądze szybciej niż sam Bernie Madoff. I by ratować sytuację wprowadzał od czasu do czasu kolejne restrukturyzacje. Ostatnio postanowił zamknąć pięć fabryk, zwolnić 12.000 osób a dział projektowania układów jezdnych przenieść z niemieckiej Kolonii-Merkenich do Dearborn, USA . Miasta położonego w kraju, który od lat słynie z projektowania optymalnie zestrojonych zawieszeń. No ale jak się nie ma pomysłu na sensowne zmiany, co jest raczej standardem w mega korporacjach, to ruchy pozorne, sprawiające wrażenie że coś się dzieje, też potrafią być rozwiązaniem.

Zresztą na rynku limuzyn klasy średniej Mondeno też nie był ostatnio championem. W Europie w 2018 roku nie załapał się nawet do pierwszej trójki, gdzie po piętach liderującemu Passatowi (155.697 sztuk) deptały Mercedes ze swoją klasą C i Audi A4.
Wyglądało jednak na to, że rynkowe tendencje sprzysięgły się przeciwko rodzinnym sedanom. Klienci woleli w ich miejsce coś bardziej wyrośniętego. Tyle że nie vana, w której to kategorii Ford był również liderem, a raczej SUV’a. Dlatego w drodze na szafot zaraz za Mondeo ustawiły się czekające na swoją kolej Galaxy, S-Max, C-Max i B-Max.
W czasie gdy do usłużnie podstawionego wiaderka leciały ich ścięte głowy na firmowej porodówce położne odbierały rodzące się właśnie nowe pokolenie – Pumę i Kugę.
Poranny lot Ryanair do Luton ma swój urok. Gdyby w ich Boeingu trochę powiększyć okna czuł bym się jak w porannym Autosanie PKSu relacji Mrągowo Ruciane-Nida, szczelnie wypełnionym pracownikami Zakładu Płyt Pilśniowych i Wiórowych. Ziewającymi mężczyznami o stwardniałych, sękatych placach, którymi z niezwykłą delikatnością rozwijali zawiniątka kryjące ugotowane na twardo jajka, pajdy chleba grubo wymazane serem topionym i świeże pomidory. Całość generowała niezwykły, niepowtarzalny aromat… W Ryanair było podobnie, i gdyby nie umundurowane strażniczki z zaciętymi minami pchające swoje metalowe wózki wąskim przejściem deja vu było by zupełne. Tyle że my lecieliśmy do Anglii, kraju było nie było będącego kiedyś europejskim matecznikiem Forda. Co prawda do dziś pozostały tam raptem cztery zakłady, z których największy, w Dagenham produkował już tylko silniki, ale przecież kiedyś…

W końcu wylądowaliśmy, przemknęliśmy przed podejrzliwym spojrzeniem pogranicznika i wreszcie stanęliśmy na rozległym parkingu Goldcaru szukając naszych czterech kółek. Gdzieś tu, wśród dziesiątek innych aut czekała na nas wynajęta na dwa tygodnie Kuga. Tyle że była kompletnie niewidzialna i gdyby nie tablice rejestracyjne to bym jej nigdy nie znalazł.
Ależ to auto było bezpłciowe. Po prostu jak posłanka Grodzka. Tyle że w odróżnieniu od fizjonomii parlamentarzystki kompletnie nijaka. Nawet nie potrafiłem powiedzieć czy bardziej była czy jej nie było. A przecież jeszcze chwilę wcześniej, odbierając kluczyki, naprawdę cieszyłem się, że pojeżdżę współczesną reinkarnacją Mondeo. Może trudno w to uwierzyć, ale lubię Fordy. W słusznie minionych już czasach, gdy prospekt samochodu stanowił okno na świat i był wart co najmniej dwie puste puszki po Coca-Coli lub trzy pudełka po zachodnich papierosach (tak! ludzie zbierali takie rzeczy!) albo nawet dziesięć rolek szarego papieru toaletowego miałem w swojej skromnej kolekcji taki z Fordem Escortem. W deszczowe dni, gdy nie dało się ganiać z chłopakami za piłką oglądałem go raz po raz zachwycając się wydrukowanymi zdjęciami.
A potem, już w latach ‘90 Jacek miał Sierrę. Nie prospekt, ale prawdziwe auto. A właściwie dwa. Jego trzydrzwiowy Mark I (po drugim liftingu) składał się z dwóch nieumiejętnie zespawanych połówek, za to z bardzo starannie zeszlifowanymi numerami nadwozia. Ale jeździł. I przestronnością oraz wyposażeniem naprawdę robił wrażenie. Prowadzeniem już nie, bo mimo że Ford zawsze słynął z dostrojenia zawieszeń w tym przypadku każda z połówek miała inne priorytety co do kierunku.

Zamiast dalej rozpamiętywać przeszłość odblokowałem drzwi i zasiadłem na obszernym fotelu. Trochę z miękkim i nie dającym żadnego podparcia bocznego co nie było najlepszym prognostykiem przed czekającymi nas dłuższymi trasami, ale niech tam. Ustawiłem lusterka, odpaliłem przyciskiem silnik i ruszyliśmy ku odległemu o kilkadziesiąt mil Pendley Manor House. M1 była jak zwykle zapchana, co sprzyjało spokojnej jeździe i charakterowi silnika. Niby półtoralitrowy EcoBoost wspomagany sprężarką generował 148 koni, ale jakoś nie specjalnie dawało się to odczuć. Jeszcze przed Watford zjechaliśmy na A41 w kierunku na Aylesbury a potem ślimakiem na mocno już lokalna dróżkę. Dopiero teraz poczułem że jestem w Anglii. To że jechałem po lewej stronie nie było wystarczające. Do tego konieczny był widok tych kamiennych murków, charakterystycznych domków z trawnikami od strony ulicy i żółtych oraz białych linii parkingowych przy krawężniku…
Po kilku kolejnych milach byliśmy u celu. Żwir szerokiej alei przyjemnie zachrzęścił pod kołami płosząc dwa pasące się wśród drzew króliki. Wyjechaliśmy z otuliny otaczającego posiadłość parku i… przed sobą miałem niekończące się hektary pofalowanych, zielonych trawników z wznoszącą się w centralnej części ciemną bryłą wiktoriańskiego dworu. Pewnie u swego zarania budynek wyglądał trochę skromniej, ale nie na tyle by, po normańskim najeździe w 1066 roku nie zainteresował się nim sam Wilhelm Zdobywca. W historii posiadłości było więcej głośnych nazwisk i ciekawych historii. Ot choćby sprawa romansu Amphyllis Twigden i Lawrence’a Washingtona, którego bezpośrednim skutkiem był poczęty w tych murach mały John. Facet który wyemigrował do zamorskiej kolonii, Wirginii. I którego prawnuk, George został pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Na rozległym, żwirowym parkingu dominowały Range Rovery, Porsche i Jaguary. Widoczne gdzieniegdzie zwariowane maluchy – Mini i Fiat 500 też się jakoś komponowały z potężną, wiktoriańską architekturą posiadłości. Na tym tle nasza Kuga troszkę odstawała, więc zaparkowałem ją troszkę dalej, na parkingu dla służby.
Stojący w drzwiach kamerdyner usłużnie otworzył nam drzwi i oto znaleźliśmy się w ciemnym, drewnianym wnętrzu starego dworu. Na szczęście byliśmy w kraju gdzie dawny wcale nie oznacza zacofany. Najwyraźniej konserwator zabytków bardziej życiowo pojmuje tu swoją rolę, więc przy przebudowie na hotel w obiekcie powstało sporo współczesnych udogodnień. Nie tylko rury z ciepłą i zimną wodą, ale także ogrzewanie i duży basen. Zdaje się że wielka kuchnia była już wcześniej, bo przodkowie lubili sobie dogodzić w tym temacie, więc w sprawach kulinarnych niewiele było do poprawienia.
Zupełnie nie rozumiem osób narzekających na angielską kuchnię. Czego oni się czepiają? Przecież stojący przede mną olbrzymi talerz wypełniony po brzegi wszystkim co określa się tu jako full british wyglądał naprawdę przewybornie. Zresztą nie mogło być inaczej, skoro podano go w przeszklonej jadalni, za której oknami po idealnie przystrzyżonych trawnikach spacerowały pawie i kicały króliki. Ich podanie planowano pewnie dopiero na obiad więc na razie spokojnie mogły się paść. Konsumpcję zacząłem od fasolki w sosie pomidorowym i kiełbaski. Mmmm… Potem przerzuciłem się na jajko sadzone, do którego ukroiłem sobie wąski pasek chudego, lekko przyrumienionego na patelni bekonu i malutką, duszoną pieczarkę. Normalnie niebo w gębie. Na bok talerza odsunąłem tylko pieczoną połówkę pomidora i hash browns – smażone w głębokim tłuszczu krokieciki ziemniaczane. Przecież nie w każdej kuchni wszystko musi nam smakować, prawda? A tu nawet pieczywo tostowe, choć nie będące moim ulubieńcem, nie było wcale takie złe. Dawno tak dobrze nie podjadłem na śniadanie.

Jedzenie jedzeniem, ale powoli zaczynał gonić nas czas. Na dawne lotnisko w Leavesden nie mieliśmy specjalnie daleko, ale nasza Kuga nie była przecież napędzana Cosworthem. A wydrukowana na wejściówkach godzina zbliżała się coraz bardziej. Na szczęście dotarliśmy o czasie. Potężne stare hangary de Havilland Aircraft, w których produkowano słynne Mosqiuto nie służyły już jednak lotnictwu. Na początku lat ’90, po opuszczeniu przez ostatniego właściciela, Rolls-Royce stały puste aż do 1994 roku, gdy odkrył je producent filmu Golden Eye. Po 007 do przebudowanych na studia filmowe budynków zdążyli wpaść jeszcze George Lucas z Mrocznym Widmem i Tim Burton a potem okolicę okryła magia. Przez 10 lat właśnie tu Warner Bross kręcił wszystkie części Harrego Pottera. A potem zamienił obiekt w muzeum umożliwiając fanom zerknięcie za kulisy produkcji.
Może i nie jestem fanem książek J.K. Rowling ale spacer po Wielkiej Sali Hogwarthu, gabinecie Dumbledora, pełną sklepów ulicą Pokątną czy wejście do Hogwart Express’u z peronu 9 i ¾ robią wrażenie. Podobnie jak możliwość polatania na miotle w Green boxie a potem zobaczenie efektu swoich akrobacji nałożonych na ulice Londynu. Po ponad 9 godzinach wyszliśmy mocno oszołomieni i… jeszcze bardziej głodni. Cóż, serwowany w studio catering był po prostu niejadalny, a kupione w odruchu rozpaczy Bertie Bott’s Every Flavour Beans miały mocno gówniany smak. Choć Ola twierdziła że w jej paczce były jeszcze te o smaku gluta z nosa, woskowiny z ucha i wymiocin.

Korek na M25 to chyba standard. Myślałem że tym razem nam się uda, bo ruch co prawda był spory, ale w miarę płynny i wypełnione samochodami wszystkie cztery pasy obwodnicy jednak posuwał się do przodu. Do czasu jednak. Zwolniliśmy mocno akurat na ścieżce podejścia na Heathrow, więc przez chwilę atrakcją były kołyszące się niezdarnie w powietrzu wielkie cielska Jumbo Jetów, A380 i Dreamlinerów zlatujących się do stolicy Anglii z całego świata. Niestety do zjazdu na Bristol i dalej do Kornwalii było jeszcze kilka mil i chcąc nie chcąc wlekliśmy się noga za noga z poprzedzającym nas BMW X5. Niewygoda siedziska coraz bardziej dawała mi się we znaki.Niby nie było ono takie złe, siedziałem przecież na gorszych. Problem w tym, że nie byłoteż dobre. Szerokie i trochę przesadnie miękkie nie zapewniało żadnego podparcia bocznego, ale nie wywoływało też bólu pleców. Choć nie dawało się też wygodnie ustawić. Ciągle się wierciłem i zmieniałem nastawy, co jednak nie przynosiło pożądanego efektu. Zresztą całe wnętrze Kugi było podobne do tego fotela. Fajne elementy jak regulowana wielkość otworów na kubki w konsoli środkowej przeplatały się z wszechobecną bylejakością. A niewielkie, gęsto upakowane guziczki na kierownicy po prostu mnie wkurzały. Nie było szansy, by tempomat obsługiwać bez odrywania wzroku od jezdni. Dorównywały im plastikowe, jasnoniebieskie plastiki wskazówek zegarów. Kto na miłość Boską postanowił w ramach ratowania świata przed zalewem plastikowych odpadów umieścić przed nosem kierowcy zutylizowane fragmenty dziecięcych nocników?
W końcu szerokim, dwupasmowym łukiem łącznika zjechaliśmy na prowadząca na zachód nitkę M4. Silnik raźno zwiększył obroty nawet nienajgorzej przyspieszając. Pracował przy tym na tyle cicho, że momentami zapominałem przerzucić bieg na wyższy. Jechał całkiem żwawo szpanując swoim podwójnym wydechem aż do pierwszego z długich podjazdów. No i skończyło się rumakowanie. Dostępne od 1600 obrotów 240 Nm zupełnie nie było w stanie poradzić sobie z masą naszego auta. Przecież na pusto przekraczało 1.600 kilogramów, a teraz doszły jeszcze cztery osoby i ich bagaż.

O dziwo nie mogłem narzekać na angielska pogodę. Co prawda przez poprzednie dwa dni trochę lało, ale wykorzystaliśmy ten czas na przeskok na zachodnie wybrzeże, do Kornwalii, po drodze zahaczając o Pennywell Pet Farm na obrzeżach Parku Narodowego Dartmoor. Woow, ale miałem ubaw. Dla takich mieszczuchów jak my trzymanie w rękach dopiero co wyklutych kaczuszek czy kurczaków było czymś naprawdę niezwykłym. O zabawach z kózkami i warchlakami (zabawach, nie karmieniu przez siatkę!) że nie wspomnę. Zresztą Lost Gardens of Heligan też nie były gorsze. Zwłaszcza przejście wiszącym mostem z siatki nad wąwozem. Albo stara kopalnia w Lappa Valley, do której dojechać trzeba było parowozem. No ale dziś od rana było słońce, więc o żadnych wycieczkach nie było mowy. Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do odległego o cztery mile Newquay, które nie bez powodu nosiło dumny tytuł stolicy brytyjskiego surfingu. Plaża Fistral szturmowana potężnymi falami przypływu robiła genialne wrażenie. Szkoda było czasu – wciągnęliśmy pianki, dziewczyny złapały deski i ruszyliśmy ku wyznaczonemu przez ratowników z RNLI sektorowi.

Chyba w końcu pojąłem, czemu ludzie nie mają najlepszego zdania o angielskiej kuchni… Z tarasu Fish House Fistral miałem wspaniały widok na całą długą plażę na której trwał już odwrót Atlantyku. Niesamowite jak szybko cofała się woda odsłaniając kolejne połacie skrywanego jeszcze chwilę wcześniej w toni piasku. Nadejście dziewczyn oderwało mnie od dalszej obserwacji. Przyniosły tacki z jedzeniem i skwiercząca skórka leżącego przede mną na talerzu smażonego dorsza dostarczała zapachów godnych królewskiej uczty. Nim się obejrzałem półmisek był pusty i musiałem zacząć zastanawiać się nad małą dokładką. Uwielbiam fish and chips. No, może bardziej fish, bo frytki zostawiam dzieciakom.
Ten w Nowquay był doskonały. Podobnie jak w Frankie & Benny’s kilka przecznic dalej. Albo w hotelowej restauracji w Botany Bay, małej knajpce nad Watergate Bay, w Chippenham albo Bradford on Avon. Tylko ile można zjeść dorsza? Na szczęście w odwodzie były jeszcze hamburgery. Też doskonałe. Więc gdy na obiad miałem rybę, na kolację brałem mięso. A kolejnego dnia na odwrót. Co prawda w tym czasie Edysia i Ola odważnie eksperymentowały z różnymi mulami, krewetkami i kalmarami, ale my z Helą od samego patrzenia dostawaliśmy torsji.
I coraz bardziej brakowało mi kulinarnego środka. Czegoś co wypełniło by wielką jak Ocena Atlantycki lukę pomiędzy jeszcze akceptowalnymi cenowo knajpkami z rybą lub burgerem, a bardzo snobistycznymi lokalami, gdzie pewnie dostałbym doskonały wybór mięs i sałatek, tyle że z rachunkiem wymagającym pozbycia się co najmniej jednej nerki. Czegoś co francuzi określają cuisine a son prix, a włosi buon cibo qiustificato. Knajpek serwujących doskonałe jedzenie warte swojej ceny. Miejsca, przy którym w porze lunchu aż roi się od furgonetek okolicznych farmerów i radiowozów lokalnej policji. A przy drogach krajowych kłębowisko tirów jest bardziej gordyjskie niż rozcięty w końcu przez Aleksandra Macedońskiego oryginał. Miejsc, gdzie urozmaicona kuchnia i talent kulinarny gospodarza spotyka się z uznaniem wymagającej, ale konserwatywnej i niezbyt rozrzutnej klienteli.

Muszę się jeszcze przyznać do przeprowadzonego zupełnie niechcący doświadczenia na kluczyku do Forda. Spoczywał on sobie spokojnie w kieszeni spodni, gdy ze względu na dość znaczny poziom zabrudzenia zmuszony zostałem przez Edysię (sam w życiu bym na to nie wpadł) do ich wyprania. Nalałem wody do zlewu a potem przez 3 godziny (według Edysi i zegarka niecałe 4 minuty) szorowałem je w mydle. Dopiero gdy wykręcałem nogawki stwierdziłem obecność czegoś twardego w kieszeni. Pominę szczegóły kolejnych chwil i przejdę od razu do clou – po rozebraniu ustrojstwa okazało się ze elektronika była na tyle dobrze zabezpieczona, że woda nawet do niej nie dotarła. Ufff! Co nie oznacza jednak, ze zamierzam przeprowadzać tego typu testy z kluczykami innych producentów. Raz wystarczy… I dzięki ci, Fordzie (i tobie, o bezimienny i niedoceniany inżynierze projektujący kluczyki) za przewidzenie sytuacji, gdy wpadnie on w moje łapki szopa pracza.

