Bez kategorii

Ait bin Haddu – Maroko

Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak bardzo lubię hotele. Te dobre oczywiście, bo do pozbawionej okna klatki w Marakeszu, bez łazienki i klimy raczej nie tęskniłem. Jak miałem tam spać, skoro nagrzane Afrykańskim słońcem mury przez całą noc oddawały zmagazynowane za dnia ciepło?! Chłodniej byłoby już chyba pod dyszą wylotową startującej rakiety Atlas.

Teraz jednak mieliśmy przyzwoite 4 gwiazdki. Trochę arabskie, ale jednak. No i łazienkę z ciepłą, bieżącą wodą. Ależ ja się za nią stęskniłem. Od paru dni powoli, sukcesywnie porastałem kolejnymi warstwami brudu. Na tyle powoli, że jakoś mi to zbytnio nie przeszkadzało, i nawet nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo się zapuściłem. Stojąc nad wanną już trzeci raz mydliłem włosy, a i tak przy spłukiwaniu wciąż leciała gęsta, pomarańczowa ciecz. Było to o tyle dziwne, że moich włosów to bardziej nie ma niż są, więc trudno było pojąć, gdzie się ten cały piach, kurz i pył zakumulował. Biedne dziewczyny. Ich długie, gęste kudły dopiero musiały dostać szkołę.

Zerwałem się jeszcze przed świtem. Wciągnąłem ciuchy, złapałem leżącego na półce Nikona i cichutko, starając się nikogo nie obudzić wymknąłem się z pokoju. Miałem jeszcze kilkanaście minut do momentu gdy tarcza budzącego się słońca przetnie linię widnokręgu i pierwsze promienie oświetlą gliniane mury Ait Bin Haddu. Najsłynniejszej chyba z Marokańskich ksar, nie tylko dzięki rolom w kilku amerykańskich superprodukcjach. Choć występy w Klejnocie Nilu, Gladiatorze czy Aleksandrze raczej nie zaszkodziły. Na szczęście dzisiaj żadnych ujęć nie kręcono, więc bez przeszkód, idąc po kamieniach przeszedłem na drugą stronę cieku (zwanego tu szumnie rzeką Warzazat) i ruszyłem w kierunku twierdzy. Jej wieże wciąż jeszcze ginęły w mroku, ale szczyt wzgórza zaczynał się już barwić na intensywny, pomarańczowy kolor. Jeszcze kilka czy kilkanaście minut i wszystkie tworzące kompleks kasby będą wyglądały podobnie. Zbudowane je przecież z okolicznej gliny z domieszką słomy, żwiru. Po czym wzbogacono jako zaprawą odrobiną zwierzęcych odchodów. W efekcie nie tylko widok, ale i zapach były oszałamiające. Ale skoro nie przeszkadzało to ani hollywoodzkim gwiazdom ani kupcom z setek przemierzających tą ziemię karawan, to i ja nie miałem prawa narzekać. W końcu byłem na jednym z głównych transsaharyjskich szlaków handlowych, łączących północno-zachodnie wybrzeże kontynentu z położonym daleko na południu Timbuktu. Trzeba przyznać że wpisanie osady na listę światowego dziedzictwa UNESCO mocno jej pomogło i wypromowało, choć przez to zatraciła trochę swój unikalny charakter. 


Ksary które wczoraj widzieliśmy na szlaku, nadgryzione zębem czasu, doświadczone przez deszcze i wiatry wyglądały bardziej naturalnie. Nie remontowane od dziesięcioleci powoli poddawały się warunkom atmosferycznym. Jak wszystkie tutejsze budowle szczególnie uczulone były na opady. Specyficzny budulec bardzo szybko nasiąkał wodą i zaczynał się rozpływać, wymagając od mieszkańców ciągłych napraw. A ci nie zawsze mieli na nie siły i środki. 

 

Przekręciłem kluczyk i silnik Toyoty od razu zaskoczył, budząc w oka mgnieniu wszystko co jeszcze nie spało w całej rozległej dolinie. Nawet stary Bedford TJ którego Brooke Adams próbowała ukraść Brianowi Dennehy w The Lion of Africa był łagodnym barankiem w porównaniu z szalejącym pod maską Land Cruisera dinozaurem. A przecież wywodzący się z wieków średnich, mający 214 cali sześciennych silnik anglika nawet za młodu nie był uważany za zbyt… khmm… kulturalny.
Cóż… Japońscy inżynierowie jak zwykle poszli swoją własną drogą i konstruując trzylitrowego diesla wymyślili coś, czego nikt się nie spodziewał. Zamiast dać mu sześć albo osiem cylindrów ograniczyli się do czterech, wielkich za to jak kubły na śmieci. Do tego wpasowali tłoki podebrane najwyraźniej z  wycofanych z eksploatacji parowozów, osiągając kulturę pracy na poziomie Freda Flintstone’a.

W końcu udało mi sie zgrać częstotliwość latania gałek ocznych z ruchami trzęsącej się karoserii, co pozwoliło mi złapać za wybierak skrzyni. Przestawiłem selektor na D, chwyciłem wielką kierownicę i wcisnąłem gaz. O ile nie liczyć ruchów nadwozia nadal niewiele się działo. Dopiero po chwili krajobraz za oknem zaczął się niespiesznie przesuwać. Land Cruiser na pewno nie był specjalnie ostrym samochodem. Mimo prób ucywilizowania, wstawieniu skórzanych foteli, instalacji elektrycznych szyb i klimatyzacji osadzony na ramie J120 wciąż był tylko troszkę ucywilizowaną, ale jednak terenówką.

 

   

Słońce było już dosyć wysoko nad horyzontem, ale na zewnątrz wciąż panował chłód, a po niebie przesuwały się tumany splatanych chmur. Po upałach ostatnich kilku dni nie było nawet śladu. Dzisiejsza Afryka zupełnie nie przypominała tej z filmów czy kart powieści. Początek dnia miał być mocno asfaltowy. Po kilku kilometrach po piachu dobiliśmy do krajowej N10 i sunąc nią na wschód, przez Quarzazate, Dades i Tinghir powoli zbliżaliśmy się do pierwszego celu – wąwozu Todra.
Myślę że w innych okolicznościach przyrody ten kanion wydał by mi się piękny, ale w padającej z nieba mżawce i tłumie wysypujących się z kamperów turystów jakoś nie mogłem się w nim odnaleźć. Olać. Wiedzeni impulsem ruszyliśmy dalej, zobaczyć co jest po jego drugiej stronie. Ot tak, parę metrów… Ale asfalt skończył się tak szybko, że aż szkoda było zawracać. Edziopki w drugim aucie jakoś też nie wykazywały ochoty do powrotu, więc brnęliśmy dalej.

Szerokie, zielone pola po lewej odgradzał od drogi płynący wartko potok. Na dobrze ubitym gruncie pneumatyczne zawieszenie Land Criusera udowadniało zasadność jego nazwy. Wzbijając tumany kurzu cięliśmy przyzwoite 60 km/h nawet nie odczuwając zbytnio nierówności. Daleko z przodu coraz wyższe, pokryte śniegiem szczyty Atlasu przesłaniały horyzont. Coś się jednak nagle zmieniło… woda w strumieniu najwyraźniej postanowiła zmienić kierunek, tworząc biegnący w poprzek duktu bród. Dość płytki, ale zbyt szybko pokonany okazał się wystarczający do oderwania przedniej tablicy rejestracyjnej. Leżała na środku potoku czekając na podniesienie. Pewnie nie wspomniałem, ale górskie, płynące z topniejących śnieżnych czap potoki nawet w Afryce są bardzo zimne. A ja nie miałem innego wyjścia, niż podwinąć nogawki i na bosaka sprawdzić temperaturę wartkiej rzeczki.


Dwa kolejne brody i trzy żywcem przeniesione z XIX wieku wioski dalej droga zaczęła piąć się ostrzej w górę. A potem jeszcze bardziej, zwężając się przy tym coraz mocniej. Może był to jeszcze i jakiś trakt, choć coraz bardziej przypominał pasterską ścieżkę. Patrzyłem z zachwytem jak prawe koła poprzedzającego nas Land Rovera coraz bardziej zbliżały się do poszarpanej krawędzi drogi, posyłając w dół kilkusetmetrowej przepaści kamienie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że z nami wcale nie było lepiej. Trawersowaliśmy naprawdę stromy stok, bez szans na odwrót. Trzeba było brnąć dalej. Ale warto było. Krajobraz z nawiązką rekompensował stres. Był iście Marsjański. Czerwono-brązowe, potężne szczyty Atlasu poprzecinane były olbrzymimi, głębokimi kanionami. Widoczne od czasu do czasu niewielkie płaskowyże otoczone były kolejnymi skałami. Na tak niegościnnej ziemi tylko gdzieniegdzie dawało się zauważyć kępy suchych porostów. Całości dopełniały ciągnące po niebie ciemne chmury przepuszczające tylko niewielkie ilości późno popołudniowego światła. No i prawie nieustanna mżawka. Kosmos…


Kolejny skręt i nagle zrobiło się zupełnie szeroko! I bardzo biało, co natychmiast wywołało u wszystkich spontaniczną reakcję. Wyskoczyłem z auta i biegiem ruszyłem z kierunku śniegu, by zacząć lepić kule. Nie, nie chciałem ulepić bałwanka. Nie macie pojęcia jak celne trafienie bliźniego śnieżką pomaga rozładować narosłe napięcie. O dwóch trafieniach nie wspominając. Gorzej że sam też zaliczyłem kilka, w tym jedno dość dotkliwe, bo za kołnierz. Ale to było nieprzyjemne…
Nie wiem jak długo by jeszcze trwała ta bitwa, gdyby nie przybycie hiszpańskich sił rozjemczych. Trójka okutanych w peleryny rowerzystów przez chwilę nieśmiało przyglądała się naszym zmaganiom nim w końcu cichym Hola zaproponowała rozejm. Inna sprawa, że biedacy ledwie żyli. Wjechali na przełęcz z przeciwnej niż my strony i teraz koniecznie chcieli wiedzieć czy zjazd jest równie beznadziejny. Trudno było jednoznacznie odpowiedzieć skoro nie znaliśmy ich trasy, ale nie wydawało mi się by mieli mieć jakieś większe trudności. W końcu czekała ich już droga z górki, a i rowery były znacznie węższe niż samochody.
Znów mogliśmy ruszać. Tyle że ledwie ujechaliśmy kolejnych kilkaset metrów gdy… skończyła się droga. Teoretycznie powinna być, ale w realu do wyboru mieliśmy podmokłą łąkę lub wypływający spod śniegu, szeroko rozlany potok. Teraz trochę lepiej rozumiałem Hiszpanów. Jak oni pokonali to na rowerach?! W zapadającym zmroku i świetle reflektorów niespecjalnie było widać, co kryło się pod powierzchnią rwącej wody. Ruszyłem ostrożnie mocząc delikatnie pierwsze z kół. A potem drugie. Było dość płytko, a kamieniste podłoże nie było wcale takie złe. Trochę bałem się niewidocznych, ukrytych pod wodą ostrych kamieni ale nie miałem na nie wpływu. Choć dobrze było by nie uszkodzić którejś z opon. Zmiana koła w lodowanym potoku absolutnie nie była na mojej liście życzeń.


Pierwszy próg był lekkim zaskoczeniem. Woda wartko spadała po kamieniach tworząc malowniczy, pieniący się wodospad. Może i nie specjalnie duży, ale pokonanie go nie wchodziło w rachubę. Przynajmniej nie przy moich umiejętnościach. Wysiadłem z auta i człapiąc po podmokłym gruncie ruszyłem na zwiad w poszukiwaniu alternatywy. Na szczęście była. Wystarczyło tylko objechać niewielkie skałki modląc się przy okazji, by nie ugrząźć w błocie, i sto metrów dalej znów można było wjechać do strumienia. Dla ważącego dobrze ponad dwie tony auta grząskie podłoże mogło być odrobinę zdradliwe, ale brakowało innych opcji.
Trzy katarakty dalej potok gwałtownie skręcił w lewo, pod skały, by kilkanaście metrów dalej szeroką kaskadą runąć w dół. O dziwo na samym zakręcie znów zaczynała się dobrze widoczna w świetle reflektorów wydeptana ścieżka. Wznosiła się lekko, po czym kończyła olbrzymim głazem, z którego spadała stromo w dół, by za niewielką niecką znów wznieść się do góry. W mordę, ależ to wyglądało. Gorzej, że trzeba było to przejechać. Obejrzałem całość „na sucho”, planując którędy spróbuję przejechać po czym z sercem na ramieniu ruszyłem. Land Criuser sprawnie wysunął się z wody wspinając się na trakt po czym zaczął się zjazd ze skały. Zza kierownicy wyglądało to znacznie gorzej niż chwilę temu, gdy oglądałem przejazd. Opony na szczęście mocno trzymały i gdy powoli, centymetr po centymetrze zsuwałem się w dół, trąc przy tym lekko podwoziem o głaz, nie pozwoliły mi na niekontrolowany spadek. Naprawdę nieźle się spociłem. Ugrzęznąć w takim miejscu, po nocy, bez wizji szybkiej pomocy nie było fajną opcją.

O dziwo gospodarz wcale nie wydawał się zaskoczony moim zamówieniem. Doskonale go rozumiałem. Miał przecież przed sobą cudzoziemca, na dodatek nie-araba, a po takich wszystkiego można się spodziewać. Prośba o Tajin na śniadanie było pewnie najlżejszym z przestępstw o które mnie podejrzewał. Co prawa musiałem trochę poczekać by kuchnia przetrawiła dziwne zlecenie i przygotowała danie, ale rzecz była jak najbardziej wykonalna. A dla mnie chwila czekania nie stanowiła dzisiaj problemu. Chwilowo nigdzie się nie spieszyłem. Na dodatek po wczorajszym załamaniu pogody nie było już śladu. Wszystko wróciło do afrykańskiej normy i taras niewielkiego zajazdu tonął w porannym blasku. Z ciekawością potoczyłem spojrzeniem po rozpościerającym się przed zajazdem parkingu. Królowały duże 4×4. I to nie jakieś X5 czy ML, bo te już dawno zniknęły wraz z pogarszającym się stanem dróg. Tu dominowały Discovery i Patrole, wszystkie w odpowiednio bojowym rynsztunku, przy którym nasze auta w szosowej konfiguracji wyglądały niczym kopciuszek na książęcym balu. Ale przecież i one dały wczoraj radę, prawda?

Na stół wjechało gliniane, czerwone naczynie. Ostrożnie uniosłem szpiczastą, gorącą przykrywkę i wokół rozszedł sie bajeczny zapach.  Całą wczorajszą drogę, popołudnie i wieczór marzyłem o tej chwili. Wśród drobniutkich ziaren kuskusu przebijały barwne kawałki cebuli, marchwi i pomidorów oraz duszonego kurczaka. Całość w dużej ilości wywaru, dzięki czemu nic nie było suche. Spróbowałem pierwszy kęs. Smakowało jeszcze lepiej niż wyglądało, co na kulinarnym szlaku wcale nie jest regułą. Po wczorajszych przeżyciach (i braku kolacji) byłem na tyle głodny, że chętnie wziąłbym jeszcze jedną porcję. Tylko tym razem może z cielęciną? Albo kuskus na słodko, z rodzynkami i owocami? Co prawda w oczach gospodarza pogrążyłbym się chyba zupełnie, ale jakie to miało znaczenie?
Na przeszkodzie stanęła jednak pojemność żołądka. Porcja, która początkowo wydawała mi się zbyt mała, z każdym kolejnym kęsem rosła, osiągając w końcówce niebotyczne rozmiary. To cud, że w końcu jej jakoś podołałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *