
Pas-de-Calais – Francja
To smutne gdy komuś, kogo lubimy, przydarzy się jakieś nieszczęście. Coś jak kontuzja Mai Włoszczowskiej tuż przed olimpiadą w Londynie. Albo zsyłka Philippe Abramsa na Jeszcze dalej niż północ, aż do urzędu pocztowego w Nord Pas-de-Calais. Gdyby nie Dany Boon, to nie wiem jak by sobie chłop tam poradził. Dlatego żal mi było Citroena, któremu przydarzyła się w końcu informatyka.
Przemysł motoryzacyjny, nawet francuski, działał zawsze trochę inaczej niż branża IT. Był precyzyjny jak amerykańskie Sidewindery. I nie znosił opóźnień. Prace nad stworzeniem projektu, przygotowaniem prototypów, przejechanie tysięcy testowych kilometrów – to wszystko wymaga precyzji. A przecież dochodzą do tego niezbędne modyfikacje linii produkcyjnych czy weryfikacja poddostawców. Tysiące elementów koniecznych do spięcia w jedną całość, według ustalonego na wstępie kalendarza.
Data i miejsce premiery też są zaklepane na wiele miesięcy wcześniej. Nic więc dziwnego że dla solidnych, pracujących od 100 lat według utartych schematów managerów i inżynierów informacja, że na parę dni przed prezentacją nowego auta jego system IT nadal nie działał, musiał być niejakim szokiem. W dzisiejszych czasach ciężko przecież pokazać samochód nie mający elektronicznych wodotrysków. Z drugiej strony nikt się nie zgodzi na przełożenie targów tylko dlatego, że Richard Hendricks, Gilfoyle i reszta speców z Silicon Valley jeszcze na dobre nie wzięła się do roboty. Impas jak w 1917 na froncie zachodnim…
Na szczęście branża IT, znająca problem od podszewki, znalazła już rozwiązanie tego typu bolączki. Crunch. Który czasami się udaje. Czasami. Chyba że jest to jego francuska wersja, wciśnięta gdzieś pomiędzy poranną petit noir espresso, liczne baguette z sosami, serami i kieliszkiem wina w przerwie na lunch, i kończąca się obowiązkowo gdzieś przed 18’tą, by spokojnie zdążyć na wieczorny dejeuner. Gotowy przepis na sukces… Podobnie jak próba poderwania miss szkoły na dyplom zwycięzcy osiedlowego turnieju w warcaby.
Dlatego żal mi było Citroena…

Montreuil-sur-Mer
Trele pojedynczych ptaków zwiastowały nadejście poranka. Przez chwilę usiłowałem dociec gdzie jestem, aż w końcu zapadki wskoczyły na swoje miejsca i wszystko stało się jasne. To było Pas-de-Calais, z bazą w komfortowym domku na kempingu Domaine du Blanc Pignon. Przez chwilę przewracałem się z boku na bok, ale sen już nie wracał. Tyle że po wczorajszej trasie dziewczyny wciąż jeszcze spały w najlepsze, więc lepiej było nie hałasować. Na palcach, z ubraniem w ręku wymknąłem się z domku, na rześkie powietrze. Mimo że dochodziła już ósma rano, na dworze wciąż było chłodno, a groźne, kłębiące się na niebie chmury (i prognoza pogody) nie zwiastowały pogodnego dnia. Miało padać i wiać, z małymi tylko przerwami.
Pokryty kropelkami rosy Citroen przywitał mnie głośnym odryglowaniem zamków. Fajne auto. O mocnych, wręcz masywnych liniach nadwozia, z ciekawie, nieszablonowo narysowanym pasem przednim i troszkę ciężkim, ale pasującym do całości kufrem. Zaryzykował bym nawet stwierdzenie, że był jednym z ładniejszych aut w klasie. I wygodniejszych. Dlatego zamiast spaceru zdecydowałem się na przejażdżkę. Oczywiście nie bez celu, tylko do pobliskiego Montreuil-sur-Mer, poszukać jakiejś bułkowi.

Naprawdę podobało mi się to autko. I to nie tylko wizualnie, ale i pod względem komfortu i prowadzenia. Nie chcąc zatracić zupełnie swojego dziedzictwa, inżynierowie firmy zadbali również o zawieszenie. W miejsce legendarnego, ale skreślonego przez księgowych Hydractive zaproponowali progresywne ograniczniki hydrauliczne. I o dziwo to działało. Nie był to może latający dywan, jak chcieli by spece od marketingu, ale na nierównościach sprawowało się znacznie lepiej niż standardowe. Przy szybkiej jeździe na autostradzie zresztą też. Po dwóch dniach w aucie coś już na ten temat mogłem powiedzieć. Ten wóz został stworzony z myślą o komforcie, a nie tak popularnej obecnie wizji jak najszybszego pokonania Północnej Pętli. Wygodny fotel, doskonała izolacja akustyczna, fajny, 180 konny silnik nie zapewniający może sportowych osiągów, ale chyba nie po to są SUV’y.
No i tylko ta dopełniająca całości, beznadziejna elektronika. Nie dość że z grafiką i możliwościami równie bogatymi co fauna i flora Marsa, to jeszcze działającą równie bezproblemowo co wysłane na niego rosyjskie sondy. W tym aucie nie dało się nawet przełączyć wyświetlacza wskaźników w klasyczny, zegarowy układ. To straszne, jak jeden element potrafi położyć się cieniem na całości dopracowanej konstrukcji.

Wbrew nazwie Montreuil-sur-Mer ma tyle wspólnego z morzem co Łódź z łodziami. No ale kiedyś, poprzez rzekę Canche miało. Od IX aż do początku XIII wieku było jedynym portem morskim królestwa Kapetyngów. Tyle że w późnym średniowieczu rzeka coraz bardziej zamulała ujście, odsuwając sukcesywnie linię brzegową od miasta. Dzisiaj z okresu dawnej potęgi pozostały tylko zamek i potężne, górujące nad doliną mury miejskie. No i obecność na kartach Nędzników Viktora Hugo, których akcja częściowo rozgrywała się właśnie na jej uliczkach.

Z miejscem do parkowania na rozległym placu Generała deGaulle nie było żadnego problemu. Podobnie jak ze znalezieniem piekarni. Zwykle bezbłędnie doprowadził by mnie do niej unoszący się w powietrzu zapach ciepłego jeszcze pieczywa, ale tym razem niezbędne okazały się wskazówki z Google Maps. Cóż, na tym placu z aromatem bagietek bezwzględnie konkurował odór zgnilizny, mocno zakłócając mi nosową nawigację. Dobiegał z położonej na sąsiedniej pierzei placu Fromagerie Caseus. Z ciekawości zajrzałem do środka i… oniemiałem. Kurczę, takich ilości popsutego jedzenia to nie widziałem nawet wtedy, gdy umarła nam lodówka. Na ustawionych z dwóch stron wąskiego pomieszczenia półkach piętrzyły się sery o najróżniejszej konsystencji, zawartości pleśni i smaku. Jedne, ułożone na serwetkach wsuniętych w delikatne, drewniane skrzyneczki, inne na wiklinowych tackach, w koszyczkach i ściereczkach. Wszystkie o zróżnicowanych kształtach walców, stożków, kul czy sześcianów. Miękkie i twarde, białe, żółte, szare i popiołowe.
Najwyraźniej we Francji z serami jest jak z winem. Różne technologie, gatunki i sposoby ważenia oraz dojrzewania wpływają na ich olbrzymią różnorodność. Ot choćby taki brązowy Sable de Wissant. Wytwarzany raptem 50 km na północ stąd, z krowiego, niepasteryzowanego mleka. Dojrzewał przez 28 dni, zaliczając w międzyczasie co tydzień kąpiel w lokalnym, jasnym piwie. Po czym na odchodnym posypano go jeszcze bułką tartą. Kto wpadł na pomysł, by zepsuty ser moczyć w pilznerze?
Albo Maroilles. Przynajmniej wiemy że zawdzięczamy go benedyktynom z opactwa o tej samej nazwie. Byli tak rozmodleni, że gdzieś koło 960 roku zapomnieli o przygotowanym na kolację twarożku. Gdy po pięciu tygodniach znaleźli go w zakamarkach spiżarni, nie pozostało im nic innego, jak umyć go w słonej wodzie (szczotkowanie w solance do dzisiaj jest podstawowym etapem jego przygotowania) i dać do zjedzenia okolicznym chłopom. A gdy ci nie pomarli, rzucić go na szeroki rynek. Ponoć sam Henryk IV był jego miłośnikiem, więc nic dziwnego, że serek zrobił karierę.
Teraz, przeszło 1000 lat później, stojąca przed starszym małżeństwem, przepasana pomarańczowym fartuchem Madame z przejęciem opowiadała o kolejnym, trzymanym w dłoni specjale. To dźgała go palcem, to mlaskała wznosząc oczy do nieba. Nie jestem zbyt biegły w pikardyjskim, którym posługują się tutejsi Ch’tis, ale po samych tych gestach i mimice mogłem domyślić się, jakie niezwykłe rozkosze smakowe czekały na nabywców.
Już chciałem poprosić o ten kawałek, gdy sprzedawczyni wykonała trochę bardziej zamaszysty ruch, a mnie doleciał jego zapach. Coś jak mocno spocone skarpety po tygodniu zawinięcia w foliowej torebce skrzyżowane z wymiocinami na posadzce dworca PKS’u w Rabce. Nie byłem pewny czy nie wyczułem też drobnej nutki rozgrzanej letnim słońcem uryny z południowej ściany wielkopłytowego bloku w Łańcucie, ale mogłem się mylić. A nie chciałem już sprawdzać, czym prędzej wybiegając na świeże powietrze.

Boulogne-sur-Mer
Padało. 40 kilometrów na północ, na dojeździe do Boulogne-sur-Mer także. Zjechałem na lewo z ronda, po czym widząc lukę na ciągnącym się wzdłuż drogi parkingu wcisnąłem się na wolne miejsce. Przed nami, w dole poniżej wzgórza, rozciągało się niewielkie miasteczko z przylegającą do stalowych, wzburzonych wód Kanału la Manche plażą i porcikiem. Spienione fale rozbijały się o pozostawione w wodzie elementy tymczasowego falochronu, zbudowanego na potrzeby zaopatrzenia alianckich wojsk inwazyjnych w 1944 roku. Po Niemcach też pozostał ślad – umieszczone na zboczu klifu betonowe bunkry stanowiska Stutzpunkt 221 Arnika. Wąską ścieżką ruszyliśmy w kierunku linii umocnień. Potężna, betonowa konstrukcja chowała się głęboko w ziemi, wystawiając na zewnątrz otwór na stanowisko ogniowe. Po dziale nie było już jednak ani śladu.

Dla mnie znacznie ciekawiej wyglądała plaża miejska, do której dotarliśmy w pół godziny później. Już z daleka uwagę zwracały kolorowe żagle śmigających po niej vehicule char a voile. Aeroplage jak miejscowi nazywają tą zabawę dotarła do nich na początku XX wieku z Belgii, choć jej korzenie sięgają ponoć… starożytnego Egiptu. Było nie było sam bym chętnie pożeglował po drobnym, ubitym piasku, zwłaszcza że wiało idealnie. Tyle że wymagało to kursu. Po francusku. Z ośmioletnimi dziećmi, które właśnie brały kolejne lekcje śmigania. Osiągały przy tym takie prędkości, że aż dziwne, że biurokraci nie nakazali wyposażenia wózków w poduszki powietrzne, kontrolowane strefy zgniotu i jeszcze parę podnoszących bezpieczeństwo elementów.

Skoro nie chcieli nas na plaży ruszyliśmy dalej, ku widocznym z daleka niebieskim markizom l’Univers. Stolik dostaliśmy bez problemu i już po chwili, zamiast śmigać trójkołowcem, zacząłem przemykać wzrokiem po nic mi nie mówiących propozycjach szefa kuchni. Dobrze że Google wynalazł opcję łapania tekstu kamerką aparatu, a następnie błyskawicznego tłumaczenia. Może niezbyt dokładnego, a czasami wręcz karykaturalnego, ale dzięki temu potrafiłem przynajmniej odróżnić dzika od sałaty.
Ale zanim zdążyłem dojść do jakiś konkretów na stół wjechał koszyk chrupiącej, pokrojonej bagietki, woda i karafka wina. A potem Ola postanowiła przejąć dowodzenie i poprosiła czekająca z boku kelnerkę o porcję dwunastu Escargots. Zwalił mnie z nóg.

Nigdy nie jadłem ślimaków i nie myślałem, że będę musiał kiedyś spróbować. Tyle że po pojawieniu się dania nie miałem za dużo do gadania. Specjalnym, wywodzącym się najpewniej z wieków ciemnych narzędziem tortur wydłubałem nieszczęśnika z muszelki i drżącą ręką wsadziłem go do ust. Nie był zły. Dzięki mocno czosnkowemu sosowi i chrupiącej bagietce nawet go specjalnie nie poczułem. Ale na próbkę Moules Marinieres ze stojącego przed Edysią garnuszka nie miałem już ochoty. Oboje z Helą byliśmy na to zbyt konserwatywni, woląc pozostać po bezpiecznej stronie stołu z naszymi crepe texane.

Berck-sur-Mer
Z kempingu do Berck-sur-Mer mieliśmy raptem 17 kilometrów, ale zamiast cieszyć się jazdą z niecierpliwością czekałem aż dotrzemy na miejsce. Tyle że wąskie, lokalne dróżki i wszechobecne fotoradary za nic nie chciały ułatwić mi zadania. A przecież dzisiejszy odpływ trwał już w najlepsze i bałem się, że się spóźnimy. Jak zwykle niepotrzebnie. Odpływ przecież nie trwa pięć minut, i wciąż mieliśmy jeszcze dużo czasu. Wsunąłem się w miejsce po odjeżdżającym właśnie 5007 i szeroką ścieżką miedzy wydmami ruszyliśmy w kierunku morza. Gdy tylko droga otworzyła się na szeroki na kilkaset metrów pas odsłoniętej przez ocean plaży, od razu je zobaczyłem. Początkowo kilkanaście, potem po lewej i prawej kolejne. Były ich tu dziesiątki, jeśli nie setki. Foki. Drzemały spokojnie po drugiej stronie kanału, odgrodzone od nas bezpieczną wstęgą wody. Tylko od czasu do czasu, gdy którejś przyśniło się coś złego, równomierne sapanie zakłócał gwałtowny wydech połączony z typowym dla Francji prychnięciem. Dwa lub trzy leżące obok osobniki zaciekawione sytuacją unosiły głowy, po czym przewracały się na drugi bok, by znów zapaść w letarg. Zauroczeni rozgrywającym się na naszych oczach spektaklem przez chwilę tłoczyliśmy się na nabrzeżu wielkiej platformy, chłonąc niecodzienny widok. A potem ruszyliśmy w górę biegu kanału po długim, kamienistym molo, wciąż obserwując kolejne wielkie ssaki. To miejsce biło na głowę oceanarium Nausicaa w Boulogne. No i nie kosztowało 30 Euro od osoby.

Le Touquet-Paris-Plage
Słońce! Od rana rozświetlało całą okolicę prowokując wręcz do szerokich uśmiechów. Nawet sąsiad, zarośnięty, chrapiący okropnie grubas wyrzucony za to przez żonę i czwórkę dzieci ze stojącego obok domku skinął mi przyjaźnie głową. Wyplątywał się ze swojego namiotu z radosną miną na myśl o czekającym go całodziennym plażowaniu.
La Touquet-Paris-Plage. Już sama nazwa miejscowości wyraźnie sugerowała po co się tam jeździ. Rzeczywiście piasku mieli tam pod dostatkiem. I to z tendencją wzrostową, bo cofające się morze odsłaniało kolejne jego metry zmuszając do coraz dalszego kursowania od koca do wody. Na szczęście mnie to na razie nie dotyczyło. Dzięki francuskiej elektronice stałem w długiej jak przemowy polityków kolejce do jednego z dwóch zlokalizowanych przy wielkim parkingu parkomatów. Trzeba przyznać że oba były w pełni sprawne. Tylko proces:
naciśnij start => wybierz numer rejestracyjny => sprawdź czy się nie pomyliłeś => wybierz czas postoju => czy jesteś pewny? => a może jednak trochę dłużej? => czy na pewno uwzględniłeś dwie godziny na lunch? => potwierdź => jak chcesz zapłacić? => czemu kartą? => no dobrze => poczekaj, przemyślę sprawę => odbierz bilet
zajmował każdemu z petentów co najmniej pięć minut. O ile dobrze rozumiał po francusku, bo w przypadku wyboru angielskiego… całość i tak odbywała się w języku Balzaca. Tylko na koniec, zamiast odebrać bilet, trzeba było wytłumaczyć maszynie czemu chciało się to robić w języku tych z północy. Po czym wyrazić skruchę, przeprosić oraz zadeklarować poprawę. Gdy wreszcie wyciągnąłem z maszyny kawałek papieru uświadomiłem sobie, że z zadeklarowanych czterech godzin do upłynięcia terminu zostało mi już naprawdę niewiele czasu.

Idąc na plażę jeszcze raz zerknąłem na stojącego w słonecznym blasku Citroena. Ładny był. I wygodny. Szeroka i wysoka konsola na środkowym tunelu doskonale podpierała prawą nogę, a przy tym bez problemu mieściła i puszki z napojami i generowane w czasie jazdy śmiecie. Nie ograniczała przy tym specjalnie szerokości na nogi. Było go wręcz pod dostatkiem. Śmieszna, mała dźwigienka zmiany biegów może i wymagała odrobiny przyzwyczajenia, ale też dobrze spełniała swoją funkcję. Podobnie jak szeroki, wygodny fotel. Co jeszcze lepsze, całość była bardzo porządnie zmontowana. Nic nie trzeszczało, ani nie skrzypiało. Najwyraźniej w fabryce w Rennes z tym zakresie postanowili odciąć się od swojego dziedzictwa. Aż nie chciało się wierzyć, że to francuska robota. Sporo w temacie wyjaśnił mi w końcu filmik prezentujący proces powstawania auta. Przez pierwsze dwie minuty łysiejący dziadek pocierał dłonią kawałek uformowanej właśnie w prasie blachy. Sam jeden, w wielkiej, pustej hali powoli, dokładnie sprawdzał opuszkami palców jej kształt. Nie musiał się spieszyć, skoro chodziło o jakość. Zresztą po nim w kolejce czekało dwóch gości, którzy w tempie polującego kameleona próbowali dopasować do tych blach drzwi. I to tylko po to, by jakaś kobieta nosząca na nosie okulary z soczewkami większymi niż teleskop Hubble’a starała się dobrać do nich klucze. Wszystko powoli, dokładnie i perfekcyjnie. Nie to co w innych, współczesnych fabrykach, gdzie wyznacznikiem jest czas i efektywność. W Rennes pewnie nawet Rolls Royce mógłby się uczyć staranności. I tylko o elektronice nie było mowy. Najwyraźniej francuzi też już się kapnęli, że nie był to powód do dumy. (https://www.youtube.com/watch?v=0vK9PCSrjjg)

