
Sen i Wino – Radziechowy, Polska
Mała, kompaktowa wręcz winnica zajmowała łagodnie opadający, południowy stok rozciągnięty między dnem dolinki a pionowym urwiskiem zwieńczonym od góry niewielkim, dębowym lasem. 20 arów ziemi na których kilka setek krzewów szczepów Solaris, Muskat i Regent w kilkunastu krótkich rzędach zieleniło się ciemnymi, dużymi liśćmi, spod których wyglądały wciąż jasne jeszcze kiście gron. Wystarczyło że zima w tym roku potrzymała trochę dłużej, czerwiec był wyraźnie chłodniejszy i Szymon już źle wróżył nadchodzącym zbiorom. Już teraz, na początku lipca, na jakieś dwa miesiące przed winobraniem. Po części pewnie z typowej rolniczej przekory, bo pracujących na roli równie łatwo zadowolić co moją panią od matmy, ale pewnie trochę i z doświadczenia.
Co prawda ani on, ani jego żona, Agnieszka nie byli winiarzami „z urodzenia”, ale przez lata podróży winnym szlakiem, przez Hiszpanię, Francję, Włochy i Bałkany zdążyli się już pewnych rzeczy nauczyć. Zwłaszcza w Chorwacji, gdzie Petar, lokalny winemaker praktycznie ich adoptował, po czym krok po kroku wprowadzał w tajniki produkcji wina. Tylko kwestią czasu było kiedy wsiąkną na tyle w temat, by przejść na drugą stronę barykady i z pozycji zaangażowanych hobbystów przenieść się do znacznie mniej licznej, ale elitarnej grupy producentów.

Tyle że Polska i wino? Co prawda coraz częściej słyszy się o tego typu inicjatywach, a i samo państwo systemowo popiera takie rozwiązanie inwestując niebagatelne środki w stare, zdychające auta, elektrociepłownie węglowe i restrykcje dotyczące OZE, by maksymalnie wspomóc globalne ocieplenie i uczynić klimat bardziej sprzyjającym winorośli. Tyle że to są działania długofalowe na których skutki trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, więc na inwestowanie w winnicę było jeszcze chyba za wcześnie. Ziemia żywiecka od zawsze utożsamiana była z piwem i temperatury nie wzrosły jeszcze na tyle, by zarzucić uprawy chmielu…
Już w średniowieczu uprawiano go tu całkiem sporo. I jęczmienia. Małe browary rolnicze i miejskie produkowały złoty napój korzystając z nadanego im w XIII wieku przez ostatniego z piastowskich książąt, Przemysława prawa jednej mili. Aż wybuchła rewolucja przemysłowa, wiek odkryć naukowych, rozwoju przemysłu i… przejścia na masową produkcję. W budowę lokalnego, żywieckiego browaru zaangażował się sam Arcyksiążę Albrecht Fryderyk Habsburg. Miłośnik nie tylko piwa, ale i… koni. To on właśnie upatrzył sobie źrebaka należącego do pra-pra-dziadka Szymona Septy. I w rozliczeniu zaproponował niewielki spłatek ziemi wciśnięty w dolinkę w podżywiedzkich Radziechowach.
Ale podobno kto nie ryzykuje, ten nie ma. No i kto pierwszy, ten lepszy. Tak więc w 2013 roku klamka zapadła. Ziemia od arcyksięcia, wiedza od Petara i własny zapał stały się zaczynem mającym w kolejnych latach stać się… przyczyną licznych frustracji. Źle dobrane szczepy, zbyt duża ich ilość (bo aż osiem gatunków), pogoda, smak wina z pierwszych zbiorów…

Samo słuchanie i czytanie o uprawianym w Polsce winie, konfrontacja pełnego ochów i achów marketingowego bełkotu z gderaniem malkontentów aż prowokowała do ruszenia tyłka i próby wyrobienia własnego poglądu na sprawę. Wystarczyło uzbroić się w odrobinę cierpliwości, poczekać na początek wakacji (czytaj wyjazd dzieci na obóz) i voila!
Błyszczący nowością, czarny Jeep Cherokee Mk V już czekał gotów do drogi. Piąta generacja swoimi kształtami znacznie odbiegała od poprzedników. Przez dekady w Toledo (tym amerykańskim, w stanie Ohio) preferowano wzornictwo oparte o ciesielkę, co skutkowało dość specyficzną grupą odbiorców. Chodzącymi w spodniach moro miłośnikami pił elektrycznych, spawarek i stalowych kątowników. zastąpiło wzornictwo przemysłowe naprawdę wysokiej próby. Najwyraźniej jednak po przejęciu marki włosi nie bardzo potrafili przejść obojętnie obok poczynań swoich amerykańskich kolegów i postanowili wziąć pewne sprawy w swoje ręce. Jak zwykle w przypadku designu z doskonałym skutkiem. Brzydula przedzierżgnęła się w samochodowy odpowiednik Małgorzaty Sochy.

Zaczynało się nieźle, więc pełen nadziei (choć i obaw) wsunąłem się na kierownicę. W końcu Just Ewerywhere Encounter Problems nie wzięło się znikąd. Ale i tu na szczęście dotarł ożywczy powiew świeżości. Meblościankowy styl najwyraźniej odszedł w niebyt, zastąpiony przez przyjemne dla oka, eleganckie wręcz linie kokpitu. Co jeszcze dziwniejsze wszystko tu było intuicyjne i na miejscu. O dziwo, bo przecież przez lata wyróżnikiem marki było przeświadczenie, że skoro nawet kapral Radar O’Reilly ogarniał Willysa pod Inchon, to żadne kolejne zmiany nie były już potrzebne. Konieczność posiadania dodatkowego stawu w ręce i podwójnej długości palców o uchwycie imadła nie była w tej dyskusji brana pod uwagę. Najwyraźniej aż do teraz.
Gdy tylko trzy miłośniczki wina i jeden piwosz zajęli pozostałe cztery miejsca w aucie, (twierdząc przy tym że jest im nawet wygodnie), odpaliłem drzemiący pod maską dwulitrowy, 270’cio konny silnik. Warknął dość ostro i metalicznie, przez chwilę dochodząc do siebie po przebudzeniu. Ale otrząsnął się dość szybko i sprawnie zabrał do pracy. Wraz z ośmiobiegowym automatem stanowili zgrany tandem, temperowany niestety mocno przez spory ruch na wciąż przebudowywanej A1. Dzięki temu mocy starczało z naddatkiem do napędzania klimatyzacji, co nie we wszystkich autach jest przecież normą. Tu jednak, mimo lejącego się z nieba żaru nie można było narzekać. A było naprawdę gorąco, o czym świadczyły liczne, okupujące pobocze wraki z wysoko podniesionymi maskami. Był jeszcze termometr wskazujący 32°.

Ten Cherokee podobał mi się coraz bardziej. Co prawda nasz egzemplarz, model na rok produktowy ’21 był już po pozbawiającym go charakterystycznych, wąskich świateł face liftingu. Szkoda, bo choć nowe nie były złe, to poprzednie już w chwili premiery bardzo przypadły mi do gustu. Zdaje się że dla konserwatywnej klienteli marki był to jednak o jeden krok za dużo i koncern szybko wycofał się z tego pomysłu.
Kolejny ukłon w stronę dotychczasowych użytkowników stanowiła dość uboga deska z czterema wskaźnikami, z których te od poziomu paliwa i temperatury płynu chłodzącego były stanowczo za małe. Nowością miał być za to kolorowy, półkolisty wyświetlacz próbujący jednocześnie informować o średnim i chwilowym zużyciu paliwa. Kurczę jak bardzo był on irytujący. Wcale nie z powodu wskazywanych wartości, bo te były jak najbardziej ok., tylko czytelności. Ciasno ułożone, niemalże nakładające się na siebie linie zbudowano na skali rosnącej w kierunku odwrotnym niż ruch wskazówek zegara, przez co najniższa wartość była po prawej, a nie, jak nakazuje intuicja i zasady w naszej części świata, po lewej. Logiczne to było jak scenariusz bawarskiego filmu porno. Mógłbym się jeszcze przyczepić do sterowania klimatyzacją. Na szczęście było obsługiwane fizycznymi przyciskami, z tym że ich panel umieszczono tak nisko, że o wygodzie obsługi nie mogło być mowy.
Kilkanaście kilometrów dalej w końcu udało mi się rozprawić z tęczą poziomu spalania. Po prostu opanowałem logikę stworzonego przez trzylatka interfejsu użytkownika i przełączyłem wskazania komputera. Teraz zamiast wywołujących oczopląs pasków miałem wyświetloną cyframi prędkość więc… duży, analogowy prędkościomierz po prostu stał się zbędny. Jakoś tak mam, że cyferki czyta mi się lepiej niż dane z tarczy, więc kolejne kilkanaście kilometrów mogłem przeznaczyć na teoretyczne rozmyślania nad zagospodarowaniem miejsca po prawym zegarze. Fizycznym, więc musiałbym go jakoś wymontować, by wsadzić na przykład wskaźniki temperatury oleju i ciśnienia turbiny. Albo coś równie zbytecznego, ale cieszącego oko.
Nie powinienem jednak zbytnio narzekać na wyposażenie. Przecież jeszcze niedawno lista dostępnych u dealera opcji była równie długa co menu w budce z zapiekankami. A sterowanie tymi nielicznymi które oferowano rozrzucano losowo po całym wnętrzu pojazdu, dostarczając użytkownikom masę frajdy z możliwości ich odnalezienia. Pragmatyczni włosi (sic!) zakazali już tych praktyk. Nie doceniając jednak konserwatyzmu amerykanów. Poszukiwania były nieodzownym dziedzictwem marki i obecnie przybrały postać Jeep Easter Eggs – poukrywanych w różnych, czasem zupełnie szalonych miejscach auta najróżniejszych wzorów. Od stylizowanej chłodnicy Willysa, poprzez gekona, szkielet T-Rexa po wypisane alfabetem Morse’a sand, snow, rivers, rocks.
Najlepsze jednak było w nim to, że choć zjechał z taśmy w amerykańskim Toledo, wszystko było dokładnie spasowane. W przeciwieństwie do równie amerykańskiego Boeinga z przestrzeni zamkniętych nie dobiegał grzechot pozostawionych tam narzędzi, a z kieszeni i schowków smród niedokończonych, rozkładających się już kanapek. Nie wypadały również okna ani drzwi, co świadczyło o starannym montażu. Woooow!

Wciąż mieliśmy trochę czasu do umówionej godziny przyjazdu więc nie dojeżdżając do żywca uciekłem w lewo, na Tresnę. Po mojemu zawsze lepiej jechać przed siebie odkrywając nowe terytoria, niż bezczynnie czekać na poboczu, patrząc jak wskazówki zegarka leniwie odmierzają upływający czas.
Snuliśmy się więc wzdłuż brzegu zalewu mijając kolejne ośrodki wypoczynkowe, aż w końcu szara, betonowa konstrukcja tamy przegrodziła zielone wody jeziora. 300 metrów wału z biegnącą jej koroną drogą. Dobra, zapora nie była może tak spektakularna jak ta Hoovera na rzece Colorado, ale przynajmniej nie tak szpetna jak chińska konstrukcja Trzech Przełomów, przegradzająca potężną Jangcy.

Przeturlaliśmy się na drugą stronę obserwując widoczny po lewej, w dole, wątły nurt Soły, po czym skręciłem ponownie w prawo, by ruszyć do Żywca. Porośnięte sosnami strome stoki z lewej strony drogi pięły się ku odległym szczytom, by po przeciwnej spadać jeszcze kilka czy kilkanaście metrów do widocznej czasami pomiędzy pniami wody. Odchodzące co chwilę w bok dukty aż kusiły by skręcić i sprawdzić co potrafi napęd Active Drive. W końcu Jeep, obok Land Rovera był ostatnim już chyba producentem, którego auta 4×4 wciąż potrafiły coś więcej, niż tylko snuć się po bulwarach. No ale na to miała przyjść pora dopiero jutro. Zresztą jazda lokalną DK946 nie trwała zbyt długo, i po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do piwnej stolicy Polski. Do Radziechowów trzeba było przebić się przez cały Żywiec, mijając przy okazji okazałe budynki browaru. Ten widok wywołał u Robercika kilkukrotne tęskne westchnienia. Pozostały bez odzewu więc dołączył do repertuaru głośne przełykanie śliny. Wciąż chyba liczył na jakiś odruch litości z naszej strony, i gdyby dojrzał choćby minimalną szansę zajrzenia do kilku kadzi ze złocistym napojem, pewnie z miejsca zamienił by się ze śliniącego się basseta w rozjuszonego brytana. Srodze się przeliczył. Wspierając się nawigacją przejechałem jeszcze kilka kilometrów główną szosą, po czym skręciłem w prawo, w pnąca się lekko ku górze drogę, by po kolejnych kilkuset metrach dotrzeć do celu.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to trzy stojące na polanie domki hobbitów. Tych bardziej wyrośniętych, bo domostwa były dość wysokie, ale łukowate konstrukcje z drewna, gliny i słomy jakoś tak od razu skojarzyły mi się z bohaterami Tolkiena. Punkt dla malkontentów – w winnicy można przenocować, bo przecież z czegoś żyć trzeba, a produkcja wina tego nie zapewni, prawda?

No chyba, że zostanie podane w odpowiedni sposób. Dlatego ruszyliśmy najpierw zapoznać się z procesem produkcji. Pomieszczenia dojrzewalni były jeszcze w budowie, ale dało się już zauważyć zaczątki winnej infrastruktury. Może i maleńkiej, bez startu do piwnic francuskich czy włoskich winemakerów, ale i tak cieszących oko. Choć dopiero wejście pomiędzy rzędy krzewów pozwoliło uwierzyć, że jestem w winnicy. Jest coś magicznego w równych, uporządkowanych rzędach rosnącej winorośli. A wiszące pod dużymi, zielonymi liśćmi grona w połączeniu z wyrazem cierpienia malującym się na twarzy Szymona zamykały temat. Krzywił się i jęczał jak prawdziwy, wiecznie niezadowolony farmer. To była winnica z prawdziwego zdarzenia. Remis, 1:1.
A potem Agnieszka przyniosła dwie deski wędlin i serów. Podobno lokalnych, ale dla mnie większe znaczenie miał ich zapach i smak niż pochodzenie. Od razu wziąłem się za próbowanie, chcąc dokładnie określić ich jakość. W międzyczasie na stole pojawiły się trzy lekko oszronione, wysmukłe butelki. Biały, wytrawny Alnus i dwie ciemniejsze, skrywające również wytrawne, ale czerwone Quercus i Fagus. Niby cel naszej wizyty, ale ja miałem pod opieką Jeepa i… wędliny. A te ostatnie były doskonałe. Zwłaszcza grubo pokrojone plastry mocno wędzonej kiełbasy. Zamiast kilku plastrów chętniej bym tu widział całe jej pętko. I trochę więcej bagietki, bo koszyczek w którym leżała podejrzanie szybko zaczął świecić pustkami. 2:1 dla wina. Z kiełbaską. 😉

Nie wiem czy to Jeep tak poskąpił miejsca w bagażniku czy kartony z winem były aż tak duże, ale w parę godzin później, gdy sposobiliśmy się do odjazdu musiałem się troszkę nagimnastykować, by upchnąć w kufrze całość dobytku. Ale zabranie kilku butelek wcale nie okazało się takim złym pomysłem. Pozwoliło na dalsze badania i wyciągnięcie dodatkowych wniosków. Bo widzicie, przy produkcji i opisie wina francuzi używają terminu terroir. Słowa tak pojemnego, że trochę trudno je wytłumaczyć. Zwłaszcza jak się nie zna języka i podpowiedzi szuka się w Google Translator. Wedle mądrych głów w odniesieniu do wina określa całość składników wpływających na jego kształt. Glebę, położenie stoku, klimat, temperaturę, opady. A potem dochodzi do tego winemaker, który je kształtuje kontrolując proces fermentacji i dojrzewania.
Nie będę specjalnie odkrywczym jeśli dodam jeszcze okoliczności przyrody, w których wino jest spożywane. I okolicę, i towarzystwo, i nastrój… Wino z opróżnionych w winnicy butelek gładko przepłynęły przez gardła naszych kiperek. To z zabranych ze sobą na później już sprawiało nieco kłopotu. A postawione obok zwykłego, domowego włoskiego vino dela casa, przegrało z kretesem. 2:2.

