Bez kategorii

Ruta del Quijote – La Mancha, Hiszpania

Wtem spostrzegli na polu trzydzieści czy czterdzieści wiatraków. Skoro je Don Kichot zobaczył, rzekł do swego giermka:
– Fortuna lepiej kieruje naszymi sprawami, niż byśmy tego chcieć mogli. Oto, przyjacielu Sancho, ukazuje się nam srogi hufiec olbrzymów, z którymi myslę bitwę wszcząć i zgładzić ich wszystkich z tego świata”
[…] Własnie zerwał się lekki wiatr i skrzydła jęły się obracać. Ujrzawszy to Don Kichot krzyknął:
– Zapłacicie mi za to! […]
Rzekłszy to i poleciwszy się z całego serca damie swej, Dulcynei […] zasłonił się dobrze tarczą, zniżył kopię, z całą furią na pierwszy wiatrak się  rzucił i wymierzył srogi cios w skrzydło.*

Toledo
Zamiast w jakiejś przytulnej tawernie poprzedni wieczór przesiedziałem w publicznej pralni, patrząc jak w wielkim bębnie suszarki wirują nasze kompletnie przemoczone kurtki, spodnie, bluzy, czapki i buty. Wrzuciłem je wszystkie razem, bo każda sesja suszenia kosztowała mnie dwadzieścia wartkich jak akcja Nad Niemnem minut czekania. I jak by tego było mało, to jeszcze 3 euro. Ale nie było innego wyjścia. Nad Toledo niebo co chwilę otwierało się siekąc ulice strumieniami wody gęstszymi niż pod hotelowym prysznicem. Oczywiście nie w chwili gdy wychodziliśmy na spacer. Wesołek sterujący chmurkami odczekiwał aż przekraczaliśmy magiczny krąg dziesięciu minut szybkiego, powrotnego marszu, tak by w czasie odwrotu nasze ubrania zdążyły efektywnie nasiąknąć wodą. Od rana straciliśmy w ten sposób już wszystkie zabrane z kraju ciuchy. I jeszcze z dobre 100 EUR wydane w barach w czasie prób przeczekania nawałnic.  A przecież był to dopiero początek wyjazdu…
Suszenie, obok szansy na odzyskanie suchych koszulek i spodni, miało jeszcze jedną dobrą stronę. Wreszcie miałem czas by wnikliwie przestudiować godzinową prognozę pogody na dzień następny. I… Eureka! Według internetów na południu, w Consuegra, od 09:30 przez trochę ponad dwie godziny miało nie padać. A na jednym z bardziej optymistycznych portali zaznaczono nawet wystające na chwile zza chmur słońce. Zapowiadał się dobry dzień.

Takie śniadanie to rozumiem. Siedzieliśmy przy pękatej, drewnianej beczce przykrytej z wierzchu zastępującą blat deską, na której przed chwilą pojawiły się ciepłe jeszcze, wypchane szynką chrupiące bagietki. Nie byle jaką, bo długo dojrzewającą jamon de Serrano, której przygotowanie wcale nie jest takie proste. Najpierw trzy miesiące w soli. Kolejne sześć do dziewięciu w górskich warunkach surowego klimatu mesety. Następny etap to evejecimiento en bodega, czyli starzenie piwniczne. W niższej wilgotności. Nic dziwnego że poddane takim torturom połacie mięsa traciły ponad połowę swojej masy. Podobno jamon de Serrano swój rodowód wywodzi gdzieś z ciemnych czeluści wieków średnich, gdy szukająca wyznawców judaizmu i muzułmanów inkwizycja testowała za jej pomocą prawdziwość deklaracji wyznaniowych kontrolowanej ludności. Gdyby tak rzeczywiście było, byłby to chyba jedyny plus istnienia całej tej instytucji. Jak by nie było zwieszające się z sufitu olbrzymie udźce stanowiły fantastyczne tło konsumpcji. I gwarancję, że jedzenia nie zabraknie. A że Edysia wyszukała w chłodziarce butelkę Cavy z winnicy Codorniu, tej samej, która odwiedziliśmy dwa lata temu, wyglądało na to, że będzie się i czego napić. No, może nie wszyscy, bo zbliżał się czas wyjazdu. Okienko czasowe nad Consuegra zbliżało się coraz bardziej i czas było zbierać się w drogę. 

Consuegra
Miałem nadzieję że zapowiedzi hiszpańskich meteorologów są trochę dokładniejsze niż naszych, bo za oknem wciąż siąpiło. Szeroka, dwupasmowa CM-42 łagodnymi łukami wiła się pomiędzy okolicznymi wzgórzami i ciągnącymi się pomiędzy nimi, aż po horyzont plantacjami oliwek. Widok był epicki, i psuł go tylko przesłaniający niebo gruby wał stalowo-szarych chmur.
Mały, trzycylindrowy silniczek naszego Peugeota całkiem sprawnie radził sobie ze spokojnym, autostradowym cruisingiem, powarkując tylko troszkę astmatycznie na dłuższych podjazdach. Dobrze, że większość dystansu mieliśmy pokonać niewymagającą zbyt wiele od auta ekspresówką z limitem 120 km/h.
Wczoraj rano na lotnisku w Madrycie naprawdę ucieszyłem się gdy zaproponowano nam ten samochód. I to pomimo lichej pojemności silnika i mieszkających w nim niezbyt rączych 75 koni. Dla kogoś pamiętającego małe, przypominające wściekłe teriery modele 205 i 206 spotkanie z ich najnowszym wcieleniem musiało być fajnym przeżyciem. Projekt Kevina Gancavlesa i Yanna Beurela, odpowiadających za zewnętrzny wygląd auta podziwiałem już zresztą od pewnego czasu.  Wpisywał się doskonale w dotychczasową linię stylistyczną marki. Był zwarty, napakowany, z zadziornym przodem i zgrabnym tyłkiem a’la Jennifer Lopez. W wersji ’98. 208 naprawdę cieszył oko.

Za projekt wnętrza odpowiadał natomiast Eric Dejou, człowiek rozmiłowany w technologii i najnowszych trendach designu. Tyle że z mariażu tych zainteresowań i galijskich genów nie mogło wyniknąć nic dobrego. I… tak też się stało. To co miałem przed sobą urągało wszelkim zasadom ergonomii, o bardziej zaawansowanych kwestiach user expirience już nawet nie wspominając. Dobra, wiem że Mesieur Eric musiał wpisać się w najnowsze trendy marki, z pokręconym e-cockpitem na czele, ale trochę było tu za dużo niepotrzebnych udziwnień. Na co komu przeciwbieżne wskazówki prędkościomierza i obrotomierza powodujące rozbieżnego zeza?  Dziwaczny, zupełnie nie intuicyjny tempomat schowany w dodatkowej, grubej dźwigni po lewej stronie kolumny kierownicy? I sama kierownica, spłaszczona od góry i dołu, co znakomicie utrudniało wygodne manewrowanie. Albo upchnięcie sterowania czym tylko się dało w dotykowym, centralnym ekranie? I prowadzących do niego klawiszy skrótów na stylowych, metalowych przyciskach, które z racji swego poziomego położenia pozostawały kompletnie nieczytelne? Na szczęście była jeszcze uchylana klapka, w którą po otworzeniu idealnie dawało się wstawić telefon, tak by komfortowo obserwować widoczne na ekranie Google Maps. Najwyraźniej projektant znał na tyle swoich kumpli od informatyki, że zdawał sobie sprawę, że mimo usilnych prób połączenie telefonu z systemem multimedialnym auta nigdy nie dojdzie do skutku. I tu o dziwo miał rację.

W Consuegra wciąż jeszcze kropiło, ale gdy po przejechaniu kilku wąskich ulic miasteczka z chrzęstem żwiru pod kołami wtoczyliśmy się na parking, wreszcie przestało. Nad nami górowało rozległe, spłaszczone nieco wzgórze Cerro Calderico z pierwszymi, widocznymi już z dołu wiatrakami. Nie bardzo wierzyłem w słoneczne okno, więc nie zwlekając ruszyliśmy ku nim, chcąc wykorzystać każdą bezdeszczową minutę.
Wspinanie się wcale nie jest łatwe. Nawet jeśli idzie się wygodną, szeroką ścieżką. Jak dobrze że nie urodziłem się koniem! Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak biedny musiał być Rossynant. Włazić na szczyt dźwigając na plecach rycerza w pełnej zbroi musiało być niezłym wyzwaniem. I to nawet jeśli tym rycerzem był Don Kichot, który do zbyt napakowanych raczej nie należał. W końcu jednak (podobnie jak rycerska chabeta) doczłapałem na szczyt, do pierwszego z olbrzymów, akurat w momencie gdy przez dziurę w pędzących po niebie chmurach na moment przebiło się słońce. Biel ścian wiatraka wspaniale kontrastowała z groźnym, stalowym nieboskłonem. Dla samej tej chwili warto było ruszyć dziś na Ruta del Quijote. Co prawda ta nazwa bardziej kojarzyła mi się z drogą wijącą się przez bezdroża Arizony i Nevady, kojotem Wilusiem i pułapkami na Strusia Pędziwiatra, a nie szlakiem błędnego rycerza, ale co tam. Zresztą roztaczający się z góry widok na rozległe równiny zamknięte w oddali kolejnymi pasmami wzgórz doskonale pasowały by i do opowieści z serii Lonney Tunes.


Twierdza Castillo de la Muela rozsiadła się okrakiem w połowie długości wzgórza, przesłaniając widok na kolejne siedem skrytych po jej drugiej stronie wiatraków. Wciąż nie bardzo wiedziałem jak mam ją umiejscowić historycznie. Podobno już w X wieku została przebudowana przez Abu Amira Mahammada Ben Abi Amira al-Ma’afiria (co nawet ówczesnym źle się wymawiało, więc znany był jako Almanzor), kanclerza kalifatu Kordoby, ale nie znalazłem ani słowa o jej powstaniu. Natomiast o dalszych losach i owszem. Przechodził kilkukrotnie z rąk muzułmańskich w chrześcijańskie i z powrotem… Pewnie tak by to trwało bez końca gdyby swoich rączek nie położyli na nim Joannici. A krzyżowcy jak wiadomo niczego pochopnie nie oddawali.
Potężne, pisakowe mury zwieńczone równie solidnie wyglądającymi basztami górowały nad całą okolicą. I zapewniały świetny widok na dwanaście białych wiatraków. Wcale się nie dziwiłem że je tutaj postawili, na wzgórzach wiało przeokrutnie. Przez chwilę robiliśmy z Helą życiówki w pluciu na odległość, ale szybko nam się znudziło. Dopluć do odległej o dobre 25 metrów grani nie było żadnym problemem, a wyniku za załomem nie mogliśmy już ocenić. Zamiast tego przez chwilę oglądaliśmy wędrującego łąkami poniżej pasterza. Nieźle się ustawił – całą robotę odwalał za niego mały, łaciaty kundel, wytrwale zaganiający stado owiec i zmuszający je do marszu w ślad za swoim panem.

Venta del Quijote
Skoro byliśmy na szlaku don Kichota nie mogliśmy pominąć Puerto Lapice. A właściwie ulokowanej w jej centrum tawerny Venta del Quijote. Nie tyle ze względów kulinarnych co raczej literacko-historycznych. Ponoć to w niej właśnie słynny rycerz z La Manchy został pasowany na rycerza. Przynajmniej tak głosiła legenda, skwapliwie podtrzymywana przez lokalny dział marketingu. Zresztą nie było o co kruszyć kopii, bo knajpa wyglądała doskonale. Rozległy, brukowany dziedziniec otoczony był ze wszystkich stron przez wysoki na dwie kondygnacje pobielony mur, stanowiący od wewnętrznej strony element zabudowań. Na szczęście niebieska, drewniana brama była szeroko otwarta, co skwapliwie wykorzystaliśmy by dostać się do środka. Znów zaczęło padać, więc o zajęciu miejsca przy którymś ze schowanych pod okapem stolików nie było mowy. Zamiast tego weszliśmy do dawnej stajni, w której obecnie znajdowała się główna część restauracji. W półmroku rozświetlonym wąskimi, padającymi przez umieszczone przy dachu świetliki snopami światła pyszniły się olbrzymie, wysokie na ponad 5 metrów kadzie do warzenia czerwonego wina. Co prawda już nie używane, ale nadal robiące odpowiednie wrażenie.


Trochę męczyłem się nad menu usiłując wybrać coś odpowiednio efektownego, a na dodatek lokalnego. Migas de Pastor… nie, nie migdały pastora a pasterskie okruchy. Ale i tak brzmiało nieźle. Podobnie zresztą jak opis: drobne upieczone na złoto kawałki białego chleba z odrobiną oliwy i czosnku. Podane z kawałkami szynki i kiełbasy, a w sezonie jedzone z winogronami. Mniam. Przynajmniej do chwili gdy na stole przede mną wylądowała gliniana, parująca miseczka wypełniona po brzegi okruchami. Hmmm… jedzenie nie było złe. Było… paskudne! Pewnie była to kwestia pory roku i w konsekwencji braku winogron, ale po kilku kęsach po prostu się poddałem. Od irlandzkiej zapiekanki pasterskiej którą miałem z tyłu głowy zamawiając danie dzieliły ją lata świetlne.


Dobrze że Edysia dostała olbrzymią porcję chuleta de cerdo con pisto. Mniejsza o ratatouille, bo za bakłażanem i cukinią nigdy nie przepadałem, ale schab był… RE-WE-LA-CYJ-NY! Miękki i soczysty, ociekający wytopionym z mięsa sosem. Dostałem plaster i wspomagając się kolejnymi kawałkami grubo pokrojonej bagietki objadłem go do kości. A potem wybrałem jeszcze resztki sosu z zakamarków talerza, tak by pracujący na zmywaku nieszczęśnik nie miał za dużo roboty. Zresztą Heli eskalopki też były niczego sobie. Wiem, bo również spróbowałem. Może ich smak nie był tak olśniewający jak schabu, ale i tak bardzo dobry. Obydwojgu nam smakowały. Ale potem oboje równocześnie polegliśmy przy deserze. Arroz con leche, mój ulubiony ryż na mleku, z cynamonem i odrobiną anyżku był nie do przyjęcia. Tak anyżkowy, że nawet ja, lubiący ten smak musiałem się poddać.  

Almonacid de Toledo
Jeśli nie jazda po mieście, to bardzo spokojny cruising. Do tego Peugeot był jak najbardziej stworzony. Oczywiście z zastrzeżeniem, że jazda nie będzie trwała zbyt długo. I nie chodziło o małą pojemność silnika, ale o fotele. Od lat jest to dla mnie jedno z najważniejszych kryteriów przy ocenie samochodu. I od lat niedoścignionym liderem pozostaje świętej pamięci SAAB. W moim rankingu z Francuzów na podium mieszczą się tylko Citroen i Peugeot. W tej właśnie kolejności. Mam też swoją listę płaczu, z pewniakami typu Renault. No a 208 trochę niemiło mnie zaskoczył. Choć słowo trochę nie do końca było tu na miejscu. Fotelik który wsadzono mi pod tyłek był nie tylko źle wyprofilowany i pozbawiony bocznego trzymania, ale po prostu niewygodnie twardy. Wygodniejsze spotyka się w poczekalni u dentysty. W publicznej służbie zdrowia. W Pcimiu.

Na szczęście po kilku kolejnych zakrętach na wzgórzu po prawej pojawiła się samotna, rozświetlona słońcem twierdza. Tak! Słońcem! Ciemny wał chmur kłębił się z tyłu, za nami, podczas gdy drugi, podobny, przegradzał horyzont z przodu. My za to chwilowo tkwiliśmy w słonecznej dziurze, mając w perspektywie dobre 30 minut do nadejścia kolejnego deszczu. Najbliższym zjazdem uciekłem z ekspresówki na Almonacid de Toledo, i po minięciu niewielkiego miasteczka rozpoczęliśmy wspinaczkę do castillo. Według opisu w internecie był do kupienia, co bardzo zelektryzowało dziewczyny. Najwyraźniej posiadanie zamku w Hiszpanii nawet na młodzieży wciąż robiło wrażenie. Na dodatek kwota nie była specjalnie wygórowana, i nawet ja bym ją ogarnął. 1 EUR stanowiło sporą zachętę do zapoznania się z ofertą. Nie pamiętam bym na naszym rynku nieruchomości spotkał tak zacną propozycję. Co prawda pewnym cieniem na jej atrakcyjności kładła się konieczność podpisania jakiegoś zobowiązania, czegoś dotyczącego odbudowy, renowacji i utrzymania, ale cóż… nie ma róży bez kolców. Ale właśnie dlatego musieliśmy całość dokładniej obejrzeć, by nie podjąć błędnej decyzji.


 
Głośny huk i zgrzyt giętej blachy zabrzmiały jak wystrzał. Dobiegły z prawej, gdzie Edysia właśnie pociągnęła za klamkę, a rozpędzony po pustkowiach La Manchy wiatr dokonał reszty. Nienaturalnie szeroko otwarte drzwi nie zwiastowały niczego dobrego. Cholera! Takiej jakości spodziewał bym się po Chińskich produktach AGD, ale po czymś europejskim? Niby Francuskim, ale jednak… Przeparkowałem ostrożnie samochód ustawiając go bokiem do kierunku wiatru, po czym ruszyłem ocenić szkody. Wbrew moim obawom wcale nie przypominał Lancera Evo Jamesa Maya po czasówce w norweskich tunelach. I już po trzecim łupnięciu felerne drzwi dały się zamknąć, tylko trochę odstając poza obrys karoserii, co dobrze wróżyło na przyszłość. Wiadomo, że czas leczy rany, więc zamiast rozpaczać ruszyliśmy na zwiedzanie twierdzy, zostawiając Peugeota na auto rekonwalescencji.
Pierwsza wzmianka o zamku w arabskich dokumentach pochodziła z 848 roku. Ale już XI wieku trafił on jako posag pod skrzydła króla Alfonsa VI. Wybranka władcy, Zaida, była jego trzecią w kolejności żoną. Bo trzeba wam wiedzieć, że ten bogobojny władca Kastylii bez problemu mógłby uchodzić za pierwowzór Henryka VIII. Też miał sześć żon, a do tego jeszcze tabun nałożnic, najwyraźniej rekompensując sobie w alkowie brak sukcesów militarnych w kolejnych starciach z Almorawidami.
Zamiast zajmować się historią czas było wracać do oceny nieruchomości. A jak by nie patrzeć chata wyglądała na dość rozbudowaną, choć w nie najlepszym stanie. No i dość mocno tu wiało, a brak dachu nie nastrajał optymistycznie w obliczu nadciągających od południa ciemnych chmur. Odpuściliśmy na razie kupno ruszając ku położonym u podnóża góry hacjendom otoczonym przez długie, równe szeregi drzewek oliwnych.

Semana Santa
Robiło się coraz krócej z czasem i szansa na obejrzenie którejś z procesji Semana Santa stawała się coraz bardziej iluzoryczna. W Toledo odwoływano je każdego wieczora naszego pobytu. Teraz w Madrycie mieliśmy ostatnią szansę. Co prawda drobny deszczyk co chwilę rosił i tak mocno już mokre ulice, ale jak na razie wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Policja rozpinała taśmy mające wyznaczyć trasy pochodów, telewizja rozstawiała kamery na wzniesionych w kluczowych punktach miasta platformach, a przy północnym skrzydle Zamku Królewskiego, wokół Puerta del Principe zbierały się coraz większe tłumy obserwujących. Z tym że do 19’tej na którą zaplanowano rozpoczęcie uroczystości mieliśmy jeszcze ponad dwie godziny. A ja nigdy nie należałem do zagorzałych fanów rodziny królewskiej, gotowych wyczekiwać godzinami na pojawienie się jakiejś koronowanej głowy. Dlatego zamiast bezczynnie czekać przeszliśmy przez plac do Cafe de Oriente na małe słodkości. Jedzone na miękkiej, zamszowej kanapie ciasteczko bardzo poprawia upływ czasu. Na pewno efektywniej niż stanie w tłumie, przy policyjnej barierce. Kawiarniana decyzja okazała się ze wszech miar trafną. Bo co prawda po powrocie nie mieliśmy już szansy na tak zacne miejsca jak uprzednio, ale że impreza rozpoczęła się z iście śródziemnomorską punktualnością, to i tak nie wiem czy bym tam wytrzymał. Ja, albo mój pęcherz. W końcu z ponad trzydziestominutowym opóźnieniem z Bramy Książąt wyłonili się pierwsi członkowie klu-klux-klanu. No dobra, może nie dokładnie oni, ale nazarenos czyli pokutnicy, wyglądający jak ich starsi bracia. W identycznych, twarzowych czapeczkach i długich togach. Pierwszy z nich, z olbrzymim krzyżem Cruz de Guia, zrobił ledwie kilka kroków gdy dźwięk dzwonu zmusił go do zatrzymania się. Odpoczynek. Dla niego zbędny, dla nas irytujący, ale konieczny dla wciąż nie widocznych dla nas costaleros, dźwigających na ramionach olbrzymie platformy ze scenami Męki Pańskiej. I dla mistrza ceremonii, który wraz z pomocnikami miotali się wzdłuż orszaku nerwowo na siebie pokrzykując. Przez godzinę z zamku wyłoniła się dopiero pierwsza z platform. Nie wiem ile ich miało w sumie być bo… odpuściliśmy.

Ruszyliśmy na skróty, przez pełne turystów ulice, w kierunku odległego o pięćdziesiąt minut marszu hotelu, by po przejściu dwóch przecznic natknąć się na… procesję. Jak oni to zrobili? Dobra, po chwili załapałem. Ci goście mieli inne, czarne a nie czerwone czapki. I sukmany białe zamiast czarnych. To była alternatywna impreza. I widziana z bliska robiła znacznie lepsze wrażenie. Zwłaszcza że dźwięk dzwonu zatrzymał ich tuż przed naszymi nosami, pozwalając na dokładne obejrzenie. A potem okazało się że tych procesji jest jeszcze więcej. Biali w czerwonych czapeczkach musieli długo czekać na skrzyżowaniu aż zwolni im drogę grupa fioletowych. Potem byli jeszcze czarni i czerwoni, biali i fioletowi. I jeszcze sporo innych kolorów. I wszyscy co chwila stawali na dźwięk dzwonu, tak by korzystnie wyjść na zdjęciach mimo zapadających ciemności.   

* El Ingenioso Higaldo don Quijote de la Mancha
Miguel de Cervantes
tłumaczenie Edward Boye

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *